Dwadzieścia siedem lat temu, po nocy w pociągu, weszliśmy do hali warszawskiego dworca centralnego – ja i mój ojciec. Był koniec września, ale pogoda jak w środku lata i przeszklone ściany tonęły w porannym świetle.
Za chwilę miałam rozpocząć studia. Otworzyć drzwi i wejść w to słoneczne miasto. Na razie jednak, mrużąc oczy, pozwalałam światłu wpadać przez zasłonkę rzęs. Powieki filtrowały tylko jego część i przez to same wydawały się złote, od środka. I potem znowu otwierałam oczy.
Pamiętam grupki młodych ludzi koczujących w oczekiwaniu na pociąg. Zapewne któraś z nich włączyła magnetofon lub radio, a muzyka rozbijała się o sklepienie.
To, co wcześniej, i to, co później – gdzieś się rozmyło. Tylko ta nieskończona chwila. Chuda osiemnastoletnia dziewczyna z plecakiem na ramionach i światłem w oczach. Czuję, bardziej niż kiedykolwiek, że ona nadal we mnie jest.
Silniejsza od Kima.
witam. ano...wpadłam jak śliweczka w kompot. zostaje! pzdr Mar:)
OdpowiedzUsuńWitam serdecznie i cieszę się :)
UsuńTakie ...zatrzymane w kadrze wracają
Usuń