poniedziałek, 26 grudnia 2016

Nurt

Się szło drogą na pocztę. Poczty już nie ma, nawet kodu pocztowego nie ma - a ładny był. Pocztę się mijało i szło dalej, za dom Tukajłów, potem kawałek łąki.
Po lewej zawsze zalewało. W tym roku zalało bardziej niż zwykle; woda doszła prawie do samej szosy.



Po prawej jest cmentarz.
Zmienił się trochę. Głównie przybyło grobów, ale i ubyło. A jeszcze bardziej ubyło starych metalowych ogrodzeń, na przykład wokół nagrobka bibliotekarza pałacowego, Justusa Patziga.
To zdjęcie spod płotu cmentarza, z widokiem na pola i skraj lasu po lewej.


Cmentarz zostawiało się po prawej i schodziło szosą w dół, w las, co rozciagał się po obu stronach asfaltówki. Najniższy punkt drogi to miejsce nad strumieniem, który ciągnie się w prawo aż do jeziora. Na obniżeniu, w gęstwinie, mieszkają dziki.
Potem droga łagodnie podchodzi do góry. jeśli się jechało rowerem, można było z rozpędu podjechać wysoko bez pedałowania. Ale chętniej się szło.
Więc na wzniesienie, kilkaset metrów. Z góry było już widać, jak las się przerzedza, bo wcześniej tworzył nad asfaltówka zwarty tunel. Jedyny taki - jak mówi tata.
Stąd słychać już było szum wody, opadającej ze spiętrzenia pod mostem. jeszcze chwila i dochodziło się do wsi o dziwnej nazwie Pomnik. Po skręcie w lewo był most.
To po jego prawej stronie.



A to po lewej. Widać las, który właśnie się minęło.


A tu resztki młyna. za moich dziecięcych czasów nie był w ruinie, ale nie jestem pewna, kiedy przestał być użytkowany. Woda spiętrzona była na jego potrzeby.



Minąwszy most, schodziło się ze skarpy ścieżką na miniaturową plażę. Pisk kąpiących się dzieci był taki niemal jak nad morzem.
Można było pławić się na płyciźnie. Mój pies tak robił, zmęczony upałem, wystawiając tylko nos nad wodę.
Ale można było też - ostrożnie i boczkiem, trzymając się słupków, przedostać się do samego spiętrzenia i z tego miejsca skoczyć w głęboki nurt. Lubiłam odwrócić się tyłem i rzucić się plecami w spienioną rzekę. Nie wiem, czy było niebezpiecznie - po paru sekundach lądowało się w płytkiej, przyjemnie ciepłej, szeroko rozlanej części Gubra.
I wracało się, by znowu skoczyć.

13 komentarzy:

  1. JA tez lubie wracac tam, gdzie jako dzieci poznawalismy swiat, i wracam do Większyc kiedy moge. Bardzo ladnie opisalas Twoje wspomnenia a zdjecia wspaniale je ilustruja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdjęcia są z telefonu i stamtąd do bloga dane, a tekst pisałam na komputerze, post uczyniony więc w medium mieszanym :)
      Te wspomnienia obejmują jakieś przeżycia progowe - tamte skoki w wodę, która niosła, były przełamaniem leku i zapoczątkowały nieśmiałą naukę pływania. Bo wtedy, rzucając się w wodę, nie umiałam ani trochę pływać. Ale poczułam, ze woda niesie!

      Usuń
  2. Pięknie wspominasz :)
    Niedawno szłam wąską ścieżką, prowadzącą na górkę, z której jako dziecko często zjeżdżałam na sankach. Wtedy zbocze wydawało się duże, strome i niebezpieczne, teraz rozbawiło mnie swoją łagodnością. I zasmuciło pustką. Żadnych dzieci z sankami, w kolorowych czapeczkach i mokrych od śniegu rękawiczkach!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma tego teraz, przynajmniej nie tak dużo. Zimą spędzaliśmy tak całe dnie. Na sankach, ale i na butach. na łyżwy chodziło się na staw. Ale łyżwy są popularne nadal - tyle że na lodowiskach, i to chyba dobrze :)

      Usuń
    2. To prawda, zdecydowanie bezpieczniej :)

      Usuń
  3. tak to jest
    nic nie trwa na zawsze
    ale ciekawe to, że te miejsca tak długo są dla nas ważne, nawet jak ich nie ma już

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie trwa w takiej samej postaci - ale jednak upalnym latem ciągle można spotkać kąpiących w Gubrze :)
      A ważne bywają najbardziej te, co oprócz tego, że nam wyglądają, to jeszcze nam pachną i brzmią. I najlepiej, żeby dodatkowo miały coś do powiedzenia :)

      Usuń
  4. Piękne wspomnienie. Ja zjeżdżałam na sankach ze skarpy na lód na rzece.
    Zdjęcia bardzo ładne i ta tchnąca spokojem pustka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas tez była taka skarpa - na rzeczny lód. I jedna wysoka górka, zwana pałacową; z niej zjeżdżało się albo prosto na jezioro, albo trzeba było kierować sankami tak, żeby trafić w wąską drogę między dwoma jeziorami. A latem na zboczu rosło mnóstwo fiołków, aż pachniało w powietrzu...

      Usuń
  5. Chyba każdy ma podobne wspomnienia. Najbardziej mnie zaskakuje to, że miejsca zapamiętane z dzieciństwa teraz wydają się małe i nijakie. Może dlatego, że wówczas były całym naszym światem? Górki, sanki i łyżwy - na ten temat mogłabym długo - działo się, oj działo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nijakie nie są. Inne po prostu i rzeczywiście na ogół trochę mniejsze :)
      Co do zjeżdżania z górki - kiedyś nam posypali piaskiem, bo zjeżdżało się na ulicę i było niebezpiecznie. A my, dzieciaki, pół dnia zamiatliśmy miotełkami, które sporządziliśmy w tym celu z gałązek. Na drugi dzień posypano solą...

      Usuń
  6. och, Się! to już wiem jakie było to twoje chodzenie :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Się szło :) A jak byłam całkiem mała, jechało się czasem motocyklem w trójkę :)

    OdpowiedzUsuń