Chciałabym umieć pozbywać się rzeczy, ale jest mi trudno wyrzucać. Wydaje mi się, że robię przykrość albo krzywdę jakiemuś bytowi. A jak coś się wiąże z jakimś wspomnieniem, to w dodatku czuję, że wyrzucając, tracę coś na zawsze. Teraz mam problem, bo po ostatecznym pozbyciu się starego mieszkania musiałam przyjąć jakieś 50 pudeł i paczek, w dodatku pachnących tamtym mieszkaniem, co mi się nie podoba, bo jest już jakoś obce; odzwyczaiłam się i jednocześnie wyczuliłam na zapachy i ta nadwrażliwość narasta.
Trochę rzeczy oddaję i cieszę się, kiedy to jest możliwe, ale wcale nie tak łatwo jest znaleźć chętnych do utulania przedmiotów.
Dlaczego one są takie żywe? Albo inaczej - obarczone naddatkiem. Bo bycie żywym to dla mnie nie jest najlepsze pojęcie, nawet użyte metaforycznie; mamy też chyba nadmierną skłonność do wartościowania na skali nieożywione - ożywione. Mogę sobie wyobrazić nabrzmiałą znaczeniami rzeczywistość, gdzie takie kryterium nie ma zastosowania. Całą planetę albo taki wszechświat. Albo też coś-obok-nas, tylko że wtedy nasze sensory nie umieją tego wyłowić: albo wcale, albo w jakimś najistotniejszym aspekcie. Może tak zwane życie to tylko bąbelek w czasie i przestrzeni, a całość, czymkolwiek jest, toczy się na rozległą nieskończoność (albo i dwie) na boki, w górę i w dół.
Małego złotego aniołka znalazłam kiedyś wyrzucając śmieci - komuś odczepił się od choinki.
Telefon sprzed 20 lat wyciąga do mnie antenkę.
Może dla nich jestem takim przedmiotem jak one dla mnie, w ich niepojętym cyklu bytowania pojawiam się na chwilę - dziwna, pozbawiona trwałości, ruchliwa i zmienna.