Należy okryć róże. Czekałam do ostatniej chwili, przeczuwając,
że taka złożona operacja wyłoni na balkonowy widok wrodzoną slapstikowość moich
codziennych i niecodziennych zatrudnień (przycięłam sobie kiedyś głowę ciężkimi
drzwiami w Teatrze na Woli, sama nie wiem, jak; ślady nosiłam jakiś czas, mniej
spektakularnych akcji nie zliczę). No więc róże. Swego czasu obejrzałam filmiki
instruktażowe i przeczytałam parę opisów – wybrałam taką wersję, która wydała
mi się wykonalna na balkonie. Styropian, kartony, materiały izolacyjne gromadziłam
od jakiegoś czasu.
Jako że w ostatnich tygodniach, miesiącach nawet, zanurzona
jestem w pracy jak maszyna nadążna w pogoni za Arrhodesem, to zanim zrobię
sobie pierwsza przerwę, to już zmierzcha, a potem to już jest trzeciaaa w nocy,
a zanim się zbiorę do zasypiania, jest znowu rano – fakt, że tak czy siak
ciemno. Uparłam się zatem jakoś przedwczoraj, złapać chwilę jasności.
Więc najpierw – ustawić ciężkie donice na podkładkach ze
styropianu. Najlepiej żeby to były płaskie kawałki. Nie – najpierw znajdujmy nóż
do papieru. No to chociaż nożyczki. No to chociaż takie do paznokci. Ostatecznie
może być nożyk kuchenny z piłą. Właściwie to dlaczego nie można by wyrównać
styropianu, odrywając nierówności palcami, wyskubując paznokciami (zębami –
jednak nie!). Dlaczego w trakcie
operacji skubania pokrywam się cała małymi białymi kuleczkami, które widać
zaopatrzone są jakiś elektryczny potencjał (i wyczuwają go we mnie), bo nie
chcą się odkleić? Ale to nieistotne, doniczki stoją w końcu na podkładkach,
tylko jedna niebezpiecznie się przechyla.
Potem kartony. Oczywiście, zanim wdrożę sekwencję czynności,
jakiś czas obracam się, potykam, zaglądam, napoczynam jakiś ruch i zawracam.
Dlatego w końcu znajduję nóż do papieru – leży wciśnięty między drzwi szafy
przesuwnej w przedpokoju i stos paczek z „Czynnościami i rytuałami” (jedna z
niedawno wydanych książek). Mogę ciąć, tnę, bez ofiar. Obstawiam donice murem obronnym
z papieru, który nie chce stać, przewraca się, na zmianę, jak jedno schwytam,
drugie ucieka. Staram się obwieść wszystko sznurkiem i zawiązać (sznurek
opada). Znajduję taśmę klejącą i lepię. Oblepiam.
Za którymś oderwaniem kawałka tracę początek (taśmy). I
potem już nie mogę znaleźć. Skubię taśmę paznokciami, ale ona, skubana,
jednolicie gładka. Zdesperowana skubię mocniej, aż uzyskuję złudzenie NOWEGO
POCZĄTKU. Niestety, za każdym razem to tylko klinik, włókienko, ukosik,
ścieżeczka w nicość. Takim wąsikiem też można coś przykleić, więc robię
miejscowe przylepki sznurka do kartonu, żeby nie obwisał. Potem nacinam taśmę
nożykiem, ostre cięcie, głębsze, odcięcie od tych wszystkich nieśmiałych prób,
które były tylko powielaniem starych schematów – teraz już musi się udać. Siedzę
potem i przez pół godziny obrywam kolejne, tak dobrze zapowiadające się solidne
FRAGMENTY. Kiedy już, wysławszy w przestrzeń mnóstwo złych słów, opadam mentalnie,
kiedy już taśma zaczęła straszyć smutnym końcem – udało się. Owijam konstrukcję,
oklejam.
Przyklejam się.
Potem już tylko wypełnić konstrukcję materiałem izolującym (folia
bębelkowa i cięta tektura), potem jeszcze rozpiąć nad tym wszystkim rodzaj
dachu z folii (przed deszczem). Nie było to proste, o nie, o nie. Powiem tylko,
że taśmą nie da się niczego przylepić do zewnętrznego tynku w rodzaju drobnego baranka.
Więc przyklejam do szyby.
Potem jeszcze tylko pozbierać śmieci jak po wielkim remoncie.
Wbić sobie nożyczki do paznokci w duży palec, nadeptując na nie (znajdując je –
przy tym).
Godzinę po zakończeniu akcji zaczął padać deszcz i pada z
małymi przerwami do tej pory. Owszem, daszek od góry chroni mój obronny gród
różany, ale woda nie przestaje płynąć do kartonów dołem. Nasiąkają. Wzniesienie
wału przeciwpowodziowego nic nie dało. Czy wszystko się rozmoczy i rozpłynie?