poniedziałek, 28 sierpnia 2023

Długo

Długo nie pisałam. Często, gdy zdarzało się coś, o czym chciałabym napisać, nie miałam czasu ani siły. A potem wydarzenia oddalały się, a jeszcze potem czułam, że jest tego za dużo, żeby wszystko zebrać i opowiedzieć.

To może tak - rzeczy dzieją się normalnie. W wydawnictwie wydaję kolejne książki, ale jakoś mam wrażenie, że o tym niewiele osób chce czytać. Zresztą zawsze tak było, nawet jak pisałam często.

Mieszkam trzy i pół roku w tym samym miejscu i jest ok. W okolicy jest dużo zieleni i nawet "użytek ekologiczny" Jeziorko Imielińskie.









Lubię sobie czasem iść trochę dłuższą drogą i wygląda to tak, jakbym mieszkała w całkiem dzikiej dziczy. 

Na balkonie też mam trochę dzikości.








Chociaż róże w tym roku marniutkie. za to mam drzewo i łączki kwietne w donicach. I oczywiście stolik i krzesełka, choć jakoś nie umiem przebywać długo na balkonie. Podlać, poprzesadzać, poskubać. Chyba, że odwiedzi mnie ktoś, kto lubi. 

Pod koniec lipca byłam u rodziców, drugi już raz w tym roku. 





Oczywiście tylko trzy dni, jak zwykle nie umiem na dłużej, zresztą przy prowadzeniu formy samodzielnie nie da się inaczej, 

A wczoraj za to byłam w teatrze na premierze spektaklu, w którym gra Ania - tu takie zdjęcie z bankietu:) 


To do zobaczenia. 

poniedziałek, 27 lutego 2023

Rytm

Się pozmieniało. Nie wiem, czy tak zostanie, nie podejrzewam, ale w którą stronę się przekolebie i jak? Kładę się po czwartej rano, zasypiam między piątą a szóstą i z pewnym trudem, próbując stłumić roztańczone myśli, jakieś drobne lęki i większe niepokoje: co będzie? Jakieś wizje z nocnego lustra, w którym jestem starą kobietą, gdy pozwalam twarzy wykrzywić się, i młodą dziewczyną, gdy się uśmiecham i gdy wkładam ten uśmiech w oczy; coś takiego się w nich robi, jakiś skurcz mięśni za gałkami, że energia wydostaje się później razem z patrzeniem. Pozwalam sobie na wywołanie duchów: stara - młoda, stara - młoda, jakby to się odbywało na grani: po jednej i drugiej stronie jakieś strome łąki. Powrót do łóżka, żeby zasnąć, opowiadam sobie jakąś mocną narrację, nie zawsze optymistyczną, ale takie właśnie wprowadzają mnie w sen. Rano, czyli gdy się na dobre budzę, jest koło 11 albo później i to jest w zasadzie mój czas nocny, gdy mogłabym jeszcze mocno spać, ale wstaję, bo coś trzeba załatwiać, gdzieś dzwonić, coś wysłać, w czasie pracy urzędów i instytucji. Czuję trochę bólu z tego powodu, że znowu i że znowu z trudem. Siadam do pracy, ale do tej łatwej, jakiejś korekty, chodzę chwiejna, ciągle jakby nie w dobrej fazie. Około 19-20 coś się przestawia i przychodzą siły. Przychodzi apetyt. Rozkręca się metabolizm, praca, trochę różnych nadziei. Włączam nawet muzykę. Po 22 jest dobrze, a północy wyśmienicie. Jestem spokojna i silna. Między porcjami najtrudniejszych prac załatwiam logitykę, korespondencję, pakuję wysyłki. Myślę, że będzie dobrze, naprawdę znowu tak myślę, chcę, żeby tak samo było od rana, i wtedy się kładę, po czwartej.  

czwartek, 2 lutego 2023

Zakręcenie

Zrobiłam sobie spaghetti bolonese, nałożyłam do miseczki, jem i myślę: coś jest, kurczę, bardzo nie tak. I rzeczywiście, makaron nadal spoczywa sobie w kuchni, w garczku, choć należy przyznać, że odcedzon.

Takie przypadki.

Nie mówię już o drobniejszych :)

Trochę tak jest, że mam w mojej firmie, czyli nie tylko w działalności wydawniczej, ale i dla innych instytucji, tysiące drobnych logistyczno-administracyjnych czynności. Oraz nieco ważniejszych. Zapisuję, ale jest za dużo. Wysyłam do siebie maile i zostawiam jako nieprzeczytane, żeby pamiętać. W tym momencie mam takich 124.

Czasem pomaga mi jakaś spokojna, nieco mechaniczna praca, np. korekta po złamaniu, w książce, w której wcześniej już zrobiłam redakcję, albo zestawianie indeksu. Wtedy mogę wprowadzić STRUKTURĘ i PODZIAŁY. Czyli np. ileś stron i przerwa na trzy sprawy, potem o jedną stronę mniej i przerwa na sprawę, potem dalej... aż dojdę do jednej strony. I załatwienie sprawy. Potem od nowa, w odwrotnym kierunku, czyli liczba stron w korekcie wzrasta o jedną. Błoga struktura. Wygląda to na szaleństwo, ale nie jest złe. Jest dobre.

No dobrze.



sobota, 28 stycznia 2023

Wesołe przedstawienia

We wtorek byłam w teatrze, ale zanim opowiem, zrobię mały nawrót, żeby zacząć od poprzedniego wesołego przedstawienia. Druga połowa roku przebiegała bowiem dla mojej starszej córki pod znakiem zrobionego z rozmachem spektaklu dla dzieci, takich calkiem niedużych, bo najlepiej między 2 a 6 rokiem życia. Jest taka bajka Psi patrol, nic o tym nie wiedziałam, ale okazało się, że większość ludzkości jednak wie.

To przedtawienie na licencji, przeznaczone do wielkich sal estradowych i przez kilka miesięcy jeździło po wiekszych miastach: Gdańsk, Katowice, Szczecin, Kraków, Gliwice, Łódź jeszcze parę. W Warszawie grali na Torwarze i tam właśnie poszłam zobaczyć moje dziecko w podwójnej roli: farmerki Yumi i psa Everest. Psy to ogomne ciężkie kostiumy, animowane od środka, aktorkę widać od pasa w górę. Oczywiście przy okazji musieli gadać i spiewać. Wybrałam się z koleżanką i jej siostrzenicą.

Na zdjęciu, zrobionym z daleka, widac Everest, trzeba raczej uwierzyć na słowo, że trochę widać za nim Anię.


Przedstawienie to godzina przedłużonej bajeczki, z mnóstwem śpiewania, świateł, efektów specjalnych i serpentyn. Dzieci szalały, a ja też dałam radę!

A we wtorek za to dziecko grało w Łodzi. To komedia Teatru Komedia, ale Ania gra tylko spektakle wyjazdowe, a skoro Łodź jest najbliżej, to zdecydowałam się pojechać. Zabrałam na przedstawienie mojego łódzkiego wydawcę z Domu Literatury, żeby mi było raźniej.

Szczerze mówiąc, nie zdawałam sobie sprawy, że takie komedie jeszcze istnieją; miałam wrażenie, jakbym oglądała farsę sprzed 50 lat - to właściwie zbiór gagów, czasami rzeczywiście śmiesznych. Oczywiście Ania grała wyśmienicie. Naprawdę lubię ją oglądać na scenie.

Zdjęcie skopiowałam z internetu. Moje dziecko z prawej:)


Ania wyszła do nas po przedstawieniu i żartowałyśmy, że musiałam pojechać do Łodzi, by się z nią spotkać:) Choć akurat w ostatnich miesiącach dwa razy miałam u siebie przez kilka dni Ani psa, Nolę, więc widziałyśmy się, gdy ją  przywoziła i po nią wracała:)



niedziela, 22 stycznia 2023

Storyteller - krótkie wakacje z autobiografią Dave'a Grohla

 

Kiedy usłyszałam, że Adam Zdrodowski, świetny tłumacz, który wcześniej wydał u mnie znakomity tom wierszy Moon Machine, przełożył dla wydawnictwa Marginesy biografię Dave'a Grohla, od razu pomyślałam, że muszę ją kupić. Kupić ją w prezencie dla... mojej starszej córki. Niedługo potem jednak dostałam egzemplarz recenzencki od wydawcy, więc było jasne, że oddam ją Ani dopiero po przeczytaniu.

I tak zrobiłam sobie swego rodzaju wakacje; mały, dwudniowy powrót do przeszłości. Nazwisko Grohla usłyszałam po raz pierwszy trochę ponad 20 lat temu, gdy moje starsze dziecko wchodziło we wczesny okres nastoletni i przeżywało zwykłe dla takiego czasu fascynacje. To były już fajne rzeczy: Red Hot Chili Peppers i Nirvana. Bo Grohl to właśnie "facet z Nirvany", niezwykły bębniarz, jeden z najlepszych w ogóle perkusistów. W niewielkim mieszkaniu, z dwójką nastoletnich dzieci, z MTV w jedynym telewizorze w dużym pokoju i nierozpowszechnionym jeszcze za bardzo domowym internetem - nie dało się nie być na bieżąco. Chcąc nie chcąc, znałam wszystkie piosenki i teledyski. Sama raczej wolałam punk rocka i rocka alternatywnego, ale nie mogłam nie wiedzieć, że Nirvana to jest coś. Choć na początku lat dwutysięcznych zespół to już była historia, już mineło trochę lat od śmierci Cobaina, ich legenda chyba jednak nigdy nie przestała działać. 

Książkę czytałam więc tak, jakbym odwiedziła na trochę siebie sprzed 20 lat, z tamtymi fascynacjami, nawet jeśli zapożyczonymi via nastoletnia wrażliwość moich dzieci. Ale tak wtedy było, towarzyszyłam moim córkom w ich poznawaniu świata, z dużym zaangażowaniem, bez filtra. 

Jest w tej autobiografii coś, co lubię: opis realiów, w kórych toczył się czyjś kawałek historii, szczegółowy, ale zrobiony nienachalną ręką, dany "stamtąd". Spotkamy tam ważne, mniej ważne i całkiem efemeryczne lokalne garażowe grupy muzyczne, piosenki przez nich tworzone, opisy klubów, miejsc, tras koncertowych i - ludzi. Tych wszystkich mikrozetknięć, dzięki którym czujesz, że życie jest (pieprzoną, jak napisałby Grohl) mozaiką tych wszystkich spotkań, tej wymiany energii. Czytając o czymś takim, lubię sprawdzać, i teraz też tak robiłam. Wracałam do znanych rzeczy, jak Joan Jett z jej I Love Rock 'n' Roll (chyba pierwszy raz uważnie obejrzałam teledysk), nowoorleański Preservation Hall Jazz Band (zobaczcie sobie ich Tailgate Ramble), a nawet Little Richard (kiedy wcześniej ostatni raz słyszałam?). A nowo odkryte solo Neila Pearta na bębnach zapisałam sobie na liście do wracania tu możecie posłuchać :). Przyjemne jest to, że Grohl nie gwiazdorzy zbytnio, choć czasem trochę kokietuje skromnością. Jak zawsze peszą mnie patetyczne nuty i wzniosłe podsumowania - i tu pod koniec nie uciekniemy od tego. Poczucie dysonansu budzi, choć to nie wina autora, właśnie ton podsumowania, jakby perkusista Nirvany był staruszkiem, a jest w końcu, kurczę, dwa lata młodszy ode mnie :). Ale może wynika to z faktu, że naprawdę zaczął bardzo młodo; grając w pierwszym zespole, nakłamał co do swojego wieku i potem jako niepełnoletni nie miał prawa(!!!) wchodzić do klubów z alkoholem, w których grali (siedział w samochodzi i wchodził na sam koncert); trochę później najważniejsze wydarzenia, czyli granie z Nirvaną, toczyły się między jego 21 a 25 rokiem życia. Jako młodziutki jeszcze chłopak miał więc  za sobą krańcowo intensywne doświadczenia: zakończoną historię udziału w jednym z najważniejszych zespołów świata i nawet musiał już przeżyć żałobę po nim. A potem stałe wypracowywanie własnego głosu w nowych zespołach, Foo Fighters i Queens of the Stone Age - nie robią na mnie specjalnego wrażenia grane przez nie utwory, ale przecież mają mnóstwo swoich fanów, a Grohlowi nie da się odmówić wyrazistości; w wielu piosenkach jest też po prostu zabawny, ma sporo autoironii i dystansu do siebie, a to cenne.   

Facet ma poczucie humoru, to da się w książce wyczuć i to też jest dobre. Naprawdę jednak roześmiałam się w głos w jednym miejscu; gdy Foo Fighters mają zagrać wśród wielu zespołów przed Białym Domem za prezydentury Obamy i słyszą taką radę od agentów ochrony: "Jeśli musicie skorzystać z toalety, jedna jest tu, druga tam.W żadnym wypadku nie sikajcie w krzaki. W krzakach też są ludzie" :). Piękne.

Książka jest przez Adama Zdrodowskiego naprawdę dobrze przetłumaczona, a to jest ważne i całkiem na rynku tłumaczeń nieoczywiste.


Dave Grohl, The Storyteller. Opowieści o życiu i muzyce, tłum. Adam Zdrodowski, Marginesy, Warszawa 2022.

Wpis jest odrobinę sponsorowany, bo książkę dostałam od wydawnictwa za darmo, ale zawiera prawdę, całą prawdę i tyż prawdę. 


wtorek, 17 stycznia 2023

Wewnątrzsystemowe

Przypadkowo zobaczone: było sobie od dawna 83 obserwatorów, a wczoraj 82. Czyli komuś tak nie spodobała się moja najnowsza notka, że dokonał aktu opuszczenia tego grona. To raczej demonstracja czegoś, bo to przecież trzeba coś tam kliknąć, nieprawdaż. Większość zapewne, od dawna nie czytając, nie zawracałaby sobie tym głowy.

Patrzę z pewnym sentymentem na ponad dziesięć lat blogowania. Taki to był dziwny projekt, codziennie notka, ale z planowanego roku - rozrósł się. Teraz, co dziwne, nie rozpoznaję się za bardzo w tym wszystkim. Wydaję się sobie w tych tysiącach wpisów przesadnie emocjonalna, czasem naiwna, również nazbyt odkryta.

Ważne było, że nawiązały się fajne znajomości i przyjaźnie, niektóre trwałe. Było też parę zniknięć, gdy ludzie kończyli pisać. A dwie blogerki zerwały znajomość (Schronienie i Mar, pamiętacie je?), a ja nie wiem, dlaczego. Czasem wracam do tego, grzebię w sobie.  

Takie rozważania wewnątrzsystemowe dziś :)   

poniedziałek, 16 stycznia 2023

Już chyba

Już chyba poniedziałek. Odkąd mieszkam sama i pracuję, nie patrząc na dni tygodnia, to nie jest takie oczywiste. Zupełne pomieszanie występuje zaś przy splątaniu okołoświątecznym, kiedy różne porządki wolności nakładają się. To w sumie śmieszne, jak się przyjrzeć; to chyba my mamy być wolni, a tu w samym języku pojawia się od razu niewiara w wolność: to dni są wolne i robią z nami, co chcą. Szelątają nami - takie piękne słowo wprowadziła do wiersza Natalia Malek w książce Obręcze, o której niedawno napisałam w drugim blogu, który jest sobie tu obok, w zakładce z blogami, zajrzyjcie, jak chcecie. Tam, u niej, to "fakty" szelątały "krawędziami", zakłócały styczność, czyli wszystkie nasze zabiegi w celu obłaskawiania świata, objęzyczania językiem i okładania okładami z metafour są chwilowo psu na dupę (tak mi się ostatnio na głos w rozmowie powiedziało, wypada teraz w odwecie, potłuc je o kant budy).

Niemniej jednak chciałabym się utwierdzić w odzyskiwanej radości opisywania cudzych książek. Mogłabym się bać prokrastynacji, ale na szczęście jestem zwolenniczką (mojej własnej) zasady, że co się nie udało 100 razy, to może udać się za 111. Bo inaczej co właściwie miałabym myśleć w 56 roku życia. To jest w sumie niesamowite, pamiętam przecież dobrze jakieś straszne peerele, w liceum będąc, rozmowę telefoniczną zamawiałam jeszcze na poczcie i wchodziło się do kabiny numer jeden czy dwa i odpowiadało na pytanie z offu słowami "tak, mówi się". Teraz telefon komórkowy mam już chyba jakieś 28 lat, cały czas ten sam numer. Pierwszy mój aparat był z wyciąganą antenką. To wszystko jakby w innym życiu. Czasem, jak patrzę, choćby na instagramie, na młode dziewczyny, młodsze od moich córek, ich tańczące ciała, to gdzieś tam, w mózgu, czuję ciepło słońca na moich własnych czternastoletnich udach. Czuję dziewczynkę Anię. Rzadko, bo na ogół prawie w to nie wierzę, że było. Ale mam przecież szczęście, bo jestem, żyję, i jak będę miała więcej szczęścia, to jeszcze bardziej się zestarzeję.

Ciągle trafiam w klawisze, choć ręce trochę niezgrabne.    

A dziś/wczoraj rano przeczytałam recenzję moich nowych wierszy i to było w ogóle najlepsze.   

czwartek, 12 stycznia 2023

Wchodzę w

 Wchodzę w nowy sezon wydawniczy.

2022 zakończył się 16 książkami papierowymi i jednym e-bookiem. 2023 będzie delikatniejszy; około 10 książek zaplanowanych, póki co. Nie mogę szaleć, bo wydałam prawie wszystkie pieniądze ze sprzedaży połowy mieszkania po rozwodzie, właśnie na wydawnictwo. A straty mam cały czas, bo wydaję książki naprawdę wartościowe, często eksperymentalne, zamiast popularnych zabijaczy czasu czy sentymentalnych gniotów. Nie korzystam z dotacji od pisowskich instytucji typu założonego przez obecną władzę Instytututu Literatury. Nie mam też wielkich możliwości marketingowych. 

Można powiedzieć, że to mój wybór. Koszt bycia wolnym, przynajmniej w pewnym zakresie.

Piszę tu mało, bo gdybym pisała o tym, co u mnie najważniejsze, musiałabym stale pisać o wydawanych książkach.