środa, 29 lutego 2012

Intruz

Nieproszony gość przyssał się do jednego z systemowych plików Windowsa w moim komputerze. Powiadomił mnie o tym program antywirusowy, który pokpił jednocześnie sprawę, bo stwierdził, że sobie nie poradzi i że muszę usunąć sobie wirusa RĘCZNIE. Hmmm.... czyżbym miała wsadzić rękę do pudła komputera i wyciągnąć gnoja za uszy?
Jednak nie.
Pan Informatyk próbował perswazji, aż w końcu zdecydował, że musi zabrać sprzęt do siebie na dwa dni, by poddać go bardziej specjalistycznym naciskom.

Mój mąż nie użyczy mi laptopa, bo... jeszcze ściągnę mu jakieś wirusy.
Taaa... Bo to ja je przyciągam, zapewne za sprawą nieprzeciętnej urody i cudnej osobowości ;)
Córka mi wydziela, bo sama korzysta.

Na koniec uśmiech wieczoru:

- Zsyntetyzowałam nanocząstkę - oznajmia młodsza po powrocie z zajęć w laboratorium.
- A po czym poznałaś, że to ona?
- Po tym, że nie było jej widać. *

* Oczywiście dlatego, że nie wytrącił się osad:) O więcej mnie nie pytajcie.

wtorek, 28 lutego 2012

Zwykły zespół odstawienny

Dorwałam się na chwilę do laptopa córki, bo mój komputer ma awarię; nie dość że nie mogę wejść do internetu, to zwyczajnie nie mogę pracować nad tekstami. Tłukę się po domu jak tygrys w klatce w zoo. Wykazuję też inne ciekawe zachowania. Wyczyściłam na przykład z sierści, za pomocą klejącej rolki, psie legowisko zwane dla niepoznaki moim łóżkiem.
Jutro będziemy leczyć komputer.
To do jutra :)

poniedziałek, 27 lutego 2012

Ballada o skrzypeczkach

Gdy starsza córka skończyła pięć lat, stwierdziła, że chce grać na skrzypcach. Instrument został zakupiony, lekcje opłacone. Dziecko na lekcjach grało chętnie, lecz ćwiczyć w domu za bardzo nie chciało.

Za to ja – odgrzałam chyba dawno uśpione geny wiejskich muzykantów, bo jak przypięłam się do skrzypeczek, tak trudno było mnie odpiąć. Grałam bez nut, opierając ciut przymałe pudło na biuście, jak mają we zwyczaju górale. Głównie kolędy, bo proste.

I tak bez mała trzy lata, gdy córka zrezygnowała z nauki, a instrument został sprzedany.

A ja marzyłam, że jeszcze kiedyś...


Dwa lata temu M. dała mi skrzypce. Stuletnie, z dobrej manufaktury.

Oddałam je do renowacji, dokupiłam potrzebne gadżety oraz zamówiłam prawdziwego muzyka z filharmonii, aby mnie uczył. Co czynił.

Szło mi tak sobie, nie posiadam bowiem wybitnego talentu ani nawet słuchu. Ale radość – o ta była najwyższej próby.

Gdy wtem

pewnego wieczora

zabolał mnie woreczek. Żółciowy.

Rychło znalazłam się w szpitalu, gdzie założono mi wenflonik.

Który nieustannie podrażniał mnie w żyłkę.

Która uległa sobie zapaleniu,

któremu towarzyszył zakrzepik.

Po zapaleniu zastało jakieś zgrubienie w tkance łącznej,

które naciekło na nerw,

który się popsuł.

Wkrótce zaczęły drętwieć mi paluszki, robić się coraz słabsze, aż niektóre mięśnie w dłoni widowiskowo zanikły.

I tu pojawił sie problem, albowiem nie mogłam już naciskać strun.

Po długim procesie specjalistycznych badań uzyskałam diagnozę, wzięłam kredyt i stawiłam się w Cud-Klinice, aby poddać się operacji. Z samego rana podano mi malutką tabletkę, po której zrobiło mi się błogo. Tak bardzo, że nie przejęłam się zbytnio, gdy Pan Anestezjolog wbił mi w splot barkowy igłę ze środkiem znieczulającym. Muszę dodać, że ten przemiły człowiek głaskał mnie przy tym po głowie, w związku z czym chwile te zaliczam do najprzyjemniejszych w moim życiu. Pokonwersowałam również z Asystentem Głównego Chirurga, Japończykiem, wykorzystując świeżo nabytą znajomość podstaw jego rodzimego języka.

- Hajimemashite, Tanaka san. Watashi-wa Ania desu.

Potem Pan Główny Chirurg rozciął mi rączkę i sprawnie zreperował nerw.

Jeszcze kilka miesięcy rehabilitacji i teraz...


Myślę i sama nie wiem. Bez talentu i słuchu. Bez perspektyw na to, że ktoś mnie posłucha z własnej woli...

Czy ja mam grać?

Dwa tygodnie






Skończyłam pracę, wysłałam tekst tłumaczce i padłam. Śniło mi się, że pisałam nową notkę.
Dziś wiatr silny, miejscami porywisty. Przelotne opady i ptaki.
Kałuże gęstnieją, a w nich brązowe liście, które przecież dopiero co spadły.
Chwilo, zatrzymaj się na chwilę. A ja będę patrzeć.
Posted by Picasa

sobota, 25 lutego 2012

Live


Dziś w sklepie usłyszałam tę piosenkę, starą jak świat i naiwną, a ona zawsze przywodzi mi na myśl jeden obraz, jedno wspomnienie. To raczej moment, swego rodzaju błysk niż historia – ale ta melodia przywołuje ją z całym zmysłowym bogactwem, jak proustowska magdalenka.

Dwadzieścia siedem lat temu, po nocy w pociągu, weszliśmy do hali warszawskiego dworca centralnego – ja i mój ojciec. Był koniec września, ale pogoda jak w środku lata i przeszklone ściany tonęły w porannym świetle.

Za chwilę miałam rozpocząć studia. Otworzyć drzwi i wejść w to słoneczne miasto. Na razie jednak, mrużąc oczy, pozwalałam światłu wpadać przez zasłonkę rzęs. Powieki filtrowały tylko jego część i przez to same wydawały się złote, od środka. I potem znowu otwierałam oczy.

Pamiętam grupki młodych ludzi koczujących w oczekiwaniu na pociąg. Zapewne któraś z nich włączyła magnetofon lub radio, a muzyka rozbijała się o sklepienie.

To, co wcześniej, i to, co później – gdzieś się rozmyło. Tylko ta nieskończona chwila. Chuda osiemnastoletnia dziewczyna z plecakiem na ramionach i światłem w oczach. Czuję, bardziej niż kiedykolwiek, że ona nadal we mnie jest.

Silniejsza od Kima.

piątek, 24 lutego 2012

Wielki Łeb

Koci domek zniknął, tym razem na dobre. Ktoś postarał się, by pozostały z niego wióry. Dobrze, że chociaż nie ma już mrozu.
W kociej stołówce jest czysto, przychodzi do niej od dwóch do pięciu zwierzaków, kotki są w miarę możliwości sterylizowane; jeśli pojawiają się kocięta, to w większości znajdują opiekunów. W zeszłym roku wśród małych burasków znalazł się jeden NIEBIESKI. Chętnych, by go przygarnąć, nie brakowało.
Jestem gotowa partycypować w kosztach estetycznego, fachowo wykonanego domku. Kilka innych osób dołożyłoby się z pewnością. Nie mamy jednak najmniejszej gwarancji, że ta inwestycja przetrwa choć dwa dni i nie skończy roztrzaskana w kontenerze na śmieci. Tak jest od lat. Bo koty są, cytuję: "nieestetyczne i obrzydliwe".

Wiosna idzie, tak, pojawił się bowiem Wielki Łeb - ogromny pręgowany kocur. Jest czułym ojcem. Zeszłego lata sama widziałam, jak woził kociaki na grzbiecie. Nie mówię już o gromadnym nękaniu jego ogona.
Wielki Łeb Nikogo się nie boi, nie obawia się konfrontacji. Po prostu stoi i patrzy. Nie wytrzymują tego psy i niektórzy ludzie.

czwartek, 23 lutego 2012

Latino

Dziś byłam pierwszy raz na zajęciach z tańca latino. Było fajnie i....

Nie, nie było kobiet w moim wieku. I o dziesięć lat młodszych też nie.
Nie, nie zapamiętywałam łatwo kroków cza-czy.
Nie, nie wytrzymałam kondycyjnie. Wyszłam po czterdziestu pięciu minutach.

Nie, nie zrezygnuję.

środa, 22 lutego 2012

Dar

P. przyjechał koło południa. W dużym pokoju rozstawia przenośne łóżko do masażu. Dzięki jego rękom moje mięśnie między łopatkami a kręgosłupem przestaną przypominać twarde supełki. Wszystkie kręgi trafią na przypisane im miejsce.

Moja głowa wtulona między ramię i przedramię P. Jego druga ręka szuka punktu podparcia na mojej szyi. Szybkie szarpnięcie i trzask.

Wiem, jak to wygląda z boku, widziałam parę filmów walki.

Mój pies staje na tylnych łapach, przednimi wspina się na P. Trąca go w łokieć trzymanym w pysku kawałkiem bułki.

– Pani życie warte jest pół kajzerki – mówi P.

Mało?

Czy gdzieś na świecie istnieje waluta, która zdołałaby unieść ten dar?

wtorek, 21 lutego 2012

Samotność

Wczoraj u Chustki przeczytałam, że samotność jest naturalnym stanem człowieka.


Miałam około czterech lat, gdy pierwszy raz to poczułam.

Trzymałam w dłoniach różowo-niebieski długopis. To była najpiękniejsza rzecz, jaką widziałam - zachwyt wypełniał mnie całą, od palców stóp po czubek jasnowłosej wówczas głowy. Ujęłam oba gładkie końce mocnym chwytem, przycisnęłam i złamałam na dwie prawie równe części.

Potem położyłam go delikatnie na ramie świętego obrazka.

I czekałam.

poniedziałek, 20 lutego 2012

I jeszcze kot...


Zawiozłam dziś do pracy poprawione wydruki.

Pies czy kot? – zapytała z uśmiechem K., zdmuchując z kartek czarne włosy średniej długości.

Pies. Nie chciał zrozumieć, że nie powinien na tym spać. Ale to jeszcze nic; mogło być gorzej. Przed paru laty mogły to być siki szczura, który postanowił oznaczyć po swojemu KAŻDĄ kartkę. Nie zanadto, oczywiście, po troszeczku. Czasem też nie podobało mu się, jak kartki leżą, albo gdzie leżą. Brał każdą leciutko w zęby i przenosił, układając z nich pieczołowicie stosik po drugiej stronie kanapy. Te wdzięczne ślady małych ząbków...

A to? To nic, to tylko rzygi psa, przecież wytarłam.... (to dawno temu).

I jeszcze kot.

A, tak, kot.

niedziela, 19 lutego 2012

Tydzień

Dzisiaj mija tydzień mojego blogowania. Czy warto celebrować sobie taki mikrojubileusz? To zależy. Jeśli mam hołdować zasadzie carpe diem, to pewnie warto. Cieszyć się tym, co jest teraz, chwytać świat w mikroprzybliżeniach. Dziś śpiewał mi tuż za oknem chyba kos, ale brzuszek miał lekko bordowy i nie miał żółtego dzioba, więc nie jestem pewna, ale spisał się, jestem mu wdzięczna za koncert.
Statystyki mi mówią, że mnie po trochu czytacie, ale komentarzy zostawiacie mało - i nieco brakuje mi tego. Choć sama przecież o wiele więcej czytam niż komentuję, więc nie powinnam się dziwić. Odezwijcie się więc, będzie mi miło.
Dziś udało mi się wkleić piosenkę, która ostatnio daje mi dużo energii, zresztą cała płyta jest świetna. Miłego słuchania.
Ania M.

sobota, 18 lutego 2012

Ptaki

Lubię obserwować ptaki. Moje osiedle w Największym Mieście to prawdziwy ptasi azyl - zagajniki, kępy krzaków, żywopłoty i ogródki pielęgnowane przez mieszkańców parterów. Wiadomo: teraz gawrony, wróble, sikorki, sroki. Ale parę dni temu wypatrzyłam prawdziwe rarytasy: kilka pięknych kwiczołów i samotnego rudzika - tego ostatniego na gałęzi brzozy tuż koło mojego bloku. Właściwie zimą nie powinno ich tu być, ale one nic chyba o tym nie wiedziały. Rudzik świecił rudą plamą na podgardlu i śpiewał dwa metry ode mnie. Nie mogłam się napatrzeć.
I wtedy przypomniało mi się wydarzenie sprzed wielu lat.

Kiedyś,

dawno temu,

wyszliśmy z domu między trzecią a czwartą rano, ja i mój tato. Był pewnie koniec maja, słońce dopiero wschodziło, bo kładliśmy długie cienie na drogę. Kilometr dalej skręciliśmy na dróżkę między stawem a jeziorem, potem minęliśmy groblę. Po chwili w lewo – niewielki wał, którego wierzchem prowadziła wśród zarośli ledwie widoczna ścieżka. Po lewej zostawiliśmy starą kuźnię, po prawej ruiny kilkusetletnich spichrzów. Zbliżaliśmy się do dwóch miniaturowych oczek wodnych, dobrze ukrytych, otoczonych mokradłami.

Słyszeliśmy go już z daleka. Mieliśmy nadzieję, że on nas nie.

Teraz przede wszystkim należało być cicho. Stać nieruchomo, by zorientować się, z której strony dociera do nas głos. I parę kroków naprzód, bardzo, bardzo powoli. I znowu i jeszcze raz. I wtedy... frrrr, coś śmignęło nam nad głowami. Spojrzeliśmy na siebie, ja i mój tato. Zaczynamy od nowa: stać nieruchomo, by...

Po kilku próbach, kiedy coraz trudniej było wydobyć stopy z błota... wcale nie mieliśmy dosyć. Nasze starania utrudniał śmiech, którym parskaliśmy, usiłując zdusić go w sobie i nie patrzeć na siebie nawzajem, bo to jeszcze nas nakręcało. Ale przecież, w końcu, trzymając się dla równowagi za ręce, zrobiliśmy jeszcze jeden krok i

zobaczyliśmy go. Mały, chudy, szarobury ptaszek, słowik. Zobaczyliśmy śpiewającego słowika, jakieś dwa i pół metra od nas. Stałam, śmiejąc sie bezgłośnie, a łzy płynęły mi z oczu.

Dochodziła szósta rano.

piątek, 17 lutego 2012

Dzień kota.

Tak, dziś międzynarodowy dzień kota. Całujemy kotka w czółko, bo za łapkę nie da się chwycić.
Mój pies nie jest przekonany do tego święta.

Kotkom na dworze w największe mrozy ktoś zrobił domek. Wymościł w środku, zabezpieczył z wierzchu. Zaakceptowały go od razu, wyłażąc leniwie tylko wtedy, gdy niosłyśmy im wodę i niamu.
Po trzech dniach domek zniknął.
Wkurzyłam się. Jeśli komuś przeszkadzała estetyka budowli, mógł poczekać choć trochę, aż mrozy zelżeją. Wracając ze spaceru z psem, zauważyłam jednak domek na śmietniku. Wrzucony na wierzch kontenera, na szczęście nieuszkodzony. Zabrałam go i ustawiłam na poprzednim miejscu. Stoi do dziś.
Znajoma M. opowiedziała mi dziś rozmowę ze zidentyfikowaną własnie autorką domku:

- Ktoś wyrzucił mój domek, tak się martwiłam. Modliłam się potem i patrzę - opatrzność....
- To nie opatrzność. To Ania M. - pośpieszyła z wyjaśnieniem M.
- Opatrzność. - usłyszała w odpowiedzi. - Rękami Ani M.

Nie mam nic przeciwko, służę rękami.

A po wczorajszej orgii poetyckiej u Li dziś rano zjadłam kolejnego pączka. Łatwo się bowiem wzruszam, a on leżał taki samotny

czwartek, 16 lutego 2012

Pamięć

Pamiętam i nie pamiętam.

Lubię zapamiętywać, gromadzić wiedzę, daty, nazwiska, rodzaje więźb dachowych, łacińskie nazwy owadów, polskie nazwy szkodników roślin ogrodowych (piękne są), uczyć się języków – czasem bardzo obcych.

Nie pamiętam własnej przeszłości. Parę lat temu, na zjeździe z okazji 20 rocznicy matury, słuchałam koleżanek z szeroko otwartymi oczami – opowiadały o szczegółach wycieczek, biwaków, zabawnych wydarzeń, o których ja w ogóle nie pamiętałam, że się odbyły. Czuję sie tak, jakbym wyrzuciła z pamięci większość detali.

Wiem już, dlaczego.

Prawie od zawsze uważałam, że muszę zmienić się na lepsze. Udoskonalić, pozbyć irytujących wad, żałosnych zachowań. Od jutra. Jutro zawezmę się i będę nowa, fajna, mądra. Wszystko, co było do wczoraj można więc wykreślić. Albo co najmniej przykryć zasłoną.

Odwracając się za siebie, widzę dolinę, jak wielką misę wyścieloną biała mgłą. Na jej tle widać ostre, ciemne szczyty, których nie zdołała przykryć. Złe szczyty.

A to jeden z nich:

Miałam około dziewięciu lat, gdy na mojej drodze stanął człowiek. Chwiał się, bełkotał. Powiedział „mała, skocz no po panią....”. Bałam się pijanych. „Niech pan sam skoczy”, powiedziałam szybko i uciekłam.

„Widziałam twojego tatę, był pijany” – mówiłam tego samego dnia do córki tego człowieka. Nieco młodsza ode mnie dziewczynka krzyknęła „Nie! Mój tata jest chory”. Twardo zacisnęła usta. Nie wiem, czy miała łzy w oczach, czy to moja wyobraźnia dorobiła je później, wiem za to, że w tamtej chwili czułam, jak robię się coraz starsza, jak mija cała epoka mojego dzieciństwa. Kilka lat potem doszłam do wniosku, że to było stwardnienie rozsiane.

Wcześniejsze i późniejsze okoliczności przykrywa mgła. Nie wiem, gdzie jest teraz ten człowiek i czy w ogóle jeszcze jest.

Nie wiem też, czy kiedykolwiek zdołam sobie wybaczyć .

Bo zapomnieć – nie chcę.

środa, 15 lutego 2012

Menuet

Położyłam się spać około trzeciej nad ranem, z głową pełną kołujących myśli okołoblogowych. Bo jak się w coś rzucam, to z głową i wszystkimi kończynami. Tak, tak – entuzjazm początkującego blogera, jak napisała kochana Li.

W końcu musiałam zasnąć, bo obudziło mnie jednostajne, nalegające poświstywanie, takie: hiiii, hiiii. Spojrzałam na zegarek – dochodziła czwarta. „Idź spać”, powiedziałam do psa. Chciałam udać, że nic nie słyszę, odwróciłam się, ale drapanie łapą po plecach przekonało mnie, że sprawa jest poważna. Na wpół przytomna narzuciłam kurtkę na piżamę, włożyłam buty na bose stopy.

Świat pokryty był nieskazitelną bielą.

Weszłyśmy na porośnięty drzewami skwer między blokami. Świat spał, a mój pies rozpoczął przeddefekacyjny trucht między młodymi brzózkami, klonami oraz sumakami japońskimi. Okrążał je w transowym rytmie, według sobie tylko znanej choreografii, kreśląc ósemki i inne figury, a ja biegłam za nim na odległość smyczy, drobnym kroczkiem wśród padającego cały czas śniegu.

Czas mijał, a my tańczyłyśmy.

Życie jest absurdalnie pięknie, Panie i Panowie.

wtorek, 14 lutego 2012

Bajki

Zaczęłam je pisać, gdy moje dzieci były małe, ale tak się złożyło, że stanowiły one rodzaj terapii dla mnie samej. Opublikowano kilka z nich w czasopismach, potem w paru antologiach, razem z innymi autorami. Najważniejsze jednak były te nigdy niedokończone. W trudnych chwilach opowiadałam je sobie, zasypiając, słowo po słowie. Czasem następowała ZMIANA, dochodziła nowa cząstka historii, nowe ważne słowo. Coś się otwierało, coś zamykało. Ich bohater stawał się trochę inny.

Tak, za pomocą metafor i obrazów, oswajałam się ze sobą.

Dziś, tutaj, chcę wam pokazać najkrótszą. Była publikowana. Powstała też do niej niezwykle oryginalna ilustracja – tatuaż zajmujący całe ramię mojej starszej córki.

Mały kot i księżyc

- Popatrz na mnie - powiedział mały kot do księżyca. - A teraz odezwij się, powiedz, że mnie widzisz.

Złote oczy kota patrzyły w srebrne koło błyszczące na niebie.

- Jestem sam, nikt nie chce ze mną rozmawiać - mówił dalej kot. - Dają mi jeść, głaszczą, czasami nawet coś mówią, ale to jest tak, jakby sądzili, że nic nie rozumiem. Tak naprawdę mówią do siebie.

Księżyc milczał. „Jutro spróbuję jeszcze raz” - pomyślał kot.

Jednak nazajutrz nic się nie zmieniło, księżyc nie odpowiadał na wołanie kota.

- Skoro tak - krzyknął rozgoryczony kot - to nie potrzebuję ciebie. Nie obchodzisz mnie wcale, jesteś taki sam jak wszyscy!

Przez kilka dni unikał spoglądania w górę, ale gdy w końcu podniósł oczy ku niebu, przestraszył się. Księżyc był wyraźnie cieńszy. Po jakimś czasie została go zaledwie połowa.

- Ojej - pomyślał kot - może księżyc tak przejął się moimi słowami, że schudł? To znaczy, że jestem dla niego ważny.

Gdy księżyc stał się zupełnie cienki, kot poczuł, że musi coś zrobić. Wszedł na dach, podniósł głowę i krzyknął:

- Już dobrze, wcale się nie gniewam. Pozwalam ci nic nie mówić, bo pewnie nie potrafisz. Chciałbyś, ale nie umiesz. Bądź taki, jaki jesteś, nic nie mów, ale zostań ze mną!

Od następnej nocy księżyc zaczął się robić coraz grubszy. Kot był szczęśliwy.

Od tamtej pory księżyc chudnie co pewien czas, kiedy przypomina sobie smutne słowa kota. Jest wtedy bardzo przygnębiony. Zawsze jednak przypomina sobie w porę, że kot go zrozumiał, że zgodził się na jego milczenie.

A kot? No cóż - on już wie, że ktoś o nim myśli. Dlatego ciągle lubi wychodzić w nocy na dach. Choć to tak wysoko.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Kocie ścieżki

Kochałyśmy koty – moja prababcia i ja. Bardzo, bardzo stara kobieta i bardzo, bardzo mała dziewczynka. Ona – zdążyła zapodziać gdzieś tych kilka polskich słów, których nauczyła się po ‘45 roku, ja – dopiero układałam sobie w głowie wielojęzyczną mozaikę. I tak – łączyła nas tajemna, tylko nasza mowa.

Stara kobieta, drobniutka, pochylona, pomarszczona jak zgnieciony papier, była już poza systemem, poza wirem życia i codziennych spraw. Nigdy nie zrozumiała telewizji i jeszcze paru wynalazków. Prowadziła za rękę dziecko, a ono dreptało za nią na niepewnych jeszcze nogach.

To była jego przed-droga.

To był nasz czas poza czasem.

Chodziłyśmy ścieżkami w ogrodzie podobnym do tego, jaki opisywał Bruno Schulz. Pod samym parkanem rosły łopuchy wysokie jak człowiek. Można było zrobić sobie pod nimi dom, i rzeczywiście, latem kotka rodziła tam młode. Zimą wolała wielką szafę w ciemnej sieni. Nie widziała w nas zagrożenia, pozwalała brać kocięta do ręki – robiłam to delikatnie, trzymałam je w dłoni, a kocica lizała im brzuszki. To chłopczyk, a to dziewczynka – mówiła prababcia. Stara kobieta, dziecko i koty.

..................

Lubię patrzeć w kocie oczy.

I wszystko pamiętam – babciu.

niedziela, 12 lutego 2012

Czterdzieści pięć lat temu

Czterdzieści pięć lat temu moja mama udała się do izby porodowej we Wsi Gminnej. Doświadczona położna stwierdziła, że sobie nie poradzi. Tata pokazał mi ją kiedyś, mówiąc, że w ten sposób w zasadzie uratowała mi życie. Kazała jechać do Miasta Powiatowego. Tam jednak również nie czuli się na siłach, by zmierzyć się z tak złym ułożeniem i kazali brać kurs na Inne Miasto Z Lepszym Oddziałem Położniczym.
Bingo.
Kilka dni później wróciłyśmy do Małej Wsi Zasypanej Wówczas Śniegiem.
Pięć lat później nauczyłam się jeździć na łyżwach. I czytać.
W szkole było nudno, więc powiedziałam, że muszę nakarmić koty, i sobie poszłam.
Teraz głownie czytam - to moja praca, to moja miłość.

A to jest początek bloga. Nie wiem, czy uda mi się pisać systematycznie i czy będę w tym dobra, ale chcę spróbować. I zobaczyć, jak będę się z tym czuła. A to, że w ogóle zaczęłam, to przez Li i Chustkę. Zawdzięczam im parę nowych myśli i emocji.
Oczywiście, że się boję.
Ale przecież jestem już duża.
Ania M.