sobota, 31 marca 2012

Opowieść z dreszczykiem

A dziś opowiem wam o mojej pierwszej miłości. Z dramatycznym akcentem, ale nie uprzedzajmy wypadków.

Miałam 12 lat, a On, czyli A. – 14. Ja - jedynaczka, On z nieco... problemowej rodziny. Ciut nie Romeo i Julia.

To, co głównie pozostało mi w pamięci, to lato. Siadaliśmy obok siebie, przytuleni, oparci o wysoką skarpę, która kryła nas przed oczami ludzi. Rozmawialiśmy.

Jestem pewna, że była tam jakaś jesień albo i zima – lecz zniknęły. Została tylko trawa, światło i jego ciepłe ramię.

Miłość była w zasadzie platoniczna, pomijając przytulanie. Chociaż...

I tu właśnie wkracza dramatyzm.

Ponieważ obydwoje hodowaliśmy króliki. Nie jest to może bardzo ekscytujące, wiem, jednakże hodowanie królików – oprócz karmienia ich i sprzątania klatek polega też na tym, że zwierzęta te powinny się rozmnażać. U mnie natomiast były same panie. Dlatego też, choć to mało romantyczne, należało pożyczyć dla nich pana. Tego zaś właśnie dostarczył mi A.

Za pierwszym razem wszystko przebiegło sprawnie, za drugim jednak....

W dniu, kiedy zamierzałam oddać królika, coś zakłóciło mi plany. Nazajutrz zaś okazało się, że królik jest... martwy. Tak, tak. Umarł z nadmiaru miłości.

A. nie miał do mnie pretensji.

Niedługo potem przestaliśmy się spotykać.

piątek, 30 marca 2012

Onomastyka

Dla rozproszenia większych i mniejszych smutków oraz tęsknot – trochę onomastyki rodzinnej.

Miałam trzy babcie. Żadnej nigdy nie nazwałam babcią.

Babcię Lisę, dziś 95-letnią, nazywałam i nazywam... sformułowaniem, które jest z grubsza przetłumaczonym z niemieckiego słowem Grossmutter, czyli Stara Mama.

Stara Mamooo!!!

Łatwo można sobie wyobrazić, ile darmowej radości dostarczałam dzieciom na podwórku tym wołaniem. W końcu zorientowałam się, że coś jest nie tak, i określenie to pozostało do prywatnego, domowego użytku. Zaczęłam sie go wstydzić – nie zachwiało to jednak jego trwałością. Niniejszym dokonuję więc oficjalnego coming outu: tak, oto ja, która tak właśnie zwracam się do mojej babci.

Uff! Poszło.

Dodam tylko, że moje córki nazywają Starą Mamę Babcią Elizą.

Druga z babć, to matka Starej Mamy; to przy niej upłynęło mi najdawniejsze dzieciństwo. Ją nazywało się Babką. W odróżnieniu od mamy mojej mamy, zwanej Babką Bartoszycką, czego powodu łatwo się domyśleć. Mąż tej ostatniej był zaś po prostu Dziadkiem.

Na koniec ciekawostka. Dawno, dawno temu jakaś znajoma usłyszała, jak któreś z moich dzieci zwraca się do mojego taty „Dziadku”. W jej oczach pojawiło się niedowierzanie, po czym zapytała, jak mogę na to pozwalać i czy tacie nie jest przykro. Bo „Dziadek” to przecież menel spod budki z piwem. Powinno się mówić „Dziadziuś”.

Mój ojciec mógł być wówczas jeszcze przed pięćdziesiątką. Do dziś dostaje konwulsji ze śmiechu, gdy ktoś mu to przypomina.

czwartek, 29 marca 2012

Mundur


Mundur Dziadka F.

Szczelnie okrywający go materiał, spodnie wpuszczone w buty, koszula zapięta pod szyją.

Nie pokażę go.


Szwab, hitlerowiec – wołały za mną dzieci na podwórku, gdy się kłóciliśmy.

Mundur Dziadka F. rozbiera mnie. Zdejmuje ze mnie lata nauki, wytrąca z ręki długopis, książkę.


Zostaję naga. Bezbronna.

środa, 28 marca 2012

Dziadek F.

Dziadek F. nie zaistniał w moim życiu.

Ani w życiu mojego Taty – przed jego urodzeniem zdołał bowiem zaginąć na froncie wschodnim.

Przez parę lat po wojnie poszukiwany jeszcze przez zajmujące się tym organizacje. Bez skutku.

Setki zdjęć, listy, zeszyty z wierszami. To już niepotrzebne – powiedziała babcia. Gdyby miała komputer, wcisnęłaby klawisz Delete. Wtedy sprawę wziął na siebie ogień. Czy to bardziej po ludzku?

Nic. Pustka. Wykasowany.

Choć przecież parę zdjęć zostało. A jednak bardzo długo musiałam domagać się odpowiedzi na pytanie, kim jest ten jasnowłosy człowiek w mundurze. Nie wiem, dlaczego tyle to trwało. Czy Babcia sądziła, że jestem za mała? Wstydziła się, że jest sama? Każde słowo wyciskane prawie siłą, jak w walce. W mojej walce – o co?

Brak – fizyczny, paradoksalnie prawie namacalny brak. Jak podciśnienie, zasysa mnie.

Tam, gdzieś, kiedyś, o czym myślał, umierając? Usta, ramiona, dłonie. Włosy, krew.

Ciepłe obrazy.

Wykasowano mnie.

Jemu.

wtorek, 27 marca 2012

Mała Lisa

Zadzwoniła do mnie Mama, żeby opowiedzieć coś, co nada się do bloga. Więc chyba muszę zamieścić, co?

Siostrzenica mojej babci, kobieta po pięćdziesiątce, zapytana, opowiada jej o swoich problemach zdrowotnych. Na co moja 95-letnia babcia kiwa głową i odpowiada: „Widzisz, a ja tego wszystkiego jeszcze nie mam...”.

Moja Babcia. Przyszła na świat jako siódma z trzynaściorga rodzeństwa, pod koniec pierwszej wojny światowej, w małej wsi w Prusach Wschodnich. W czasie drugiej wojny – urodziła mojego Tatę.

Potem – znane czasy, wystarczy obejrzeć Różę.

Jej rodzina miała trochę szczęścia.

Silna i dumna, Babcia zawsze zachowała w sobie coś z nastolatki. Rodzaj buntu, ale tłumionego w środku, mimo pozorów przystosowania. Gdy ja byłam nastolatką, potrafiła obrazić sie na mnie i nie odzywać. Czy jakieś babcie tak robią?

Mówiono o niej, że jest wysoka, choć chyba nigdy nie miała więcej niż 158 cm. Po prosto głowę miała zawsze wysoko.

Sama wychowała syna; jej niedoszłego męża wchłonął front wschodni.

Czasem myślę, że nie wiem i nigdy nie wiedziałam, jaki jest w jej oczach świat. Co czuje. Przecież dużo rozmawiałyśmy, ale zawsze jakaś część pozostała zakryta.

A jej matka? Co myślała, kiedy rodziła swoje siódme niemowlę, a ono krzyczało, nagie umazane krwią.

Mała Lisa.

W sieci zmarszczek.

niedziela, 25 marca 2012

Morze

Architekci zabrali mi widok na morze.

Najpierw były dźwigi, potem mury domów.

Tak, wiem, mieszkam w Warszawie.

Niedaleko mojego osiedla biegnie ulica – długa, szeroka, z szerokimi chodnikami. Niezbyt ruchliwa. Zbudowana jakby po to, by tańczył po niej wiatr. Słońce, gdy zachodzi, robi z niej autostradę światła.

Ulica kończy się nagle – skarpą.

Za nią ścieżka w dół, wydmy, muszle, szum fal.

Czy byłam tam kiedyś?

Tak, raz, żeby pochować Helmuta.

Szumiało wtedy bardziej niż zwykle.

sobota, 24 marca 2012

Tej nocy




Tej nocy zmieniamy czas. Dotykamy czarodziejskich klawiszy, ekranów lub obracamy magiczne wskazówki. Machamy różdżką. Jeden gest i ....
To zabawne, jak określenia, których używamy, obnażają nasze złudzenia.

piątek, 23 marca 2012

Tylko jedno

Niewidoczna, przezroczysta, szara. Bez konturów i punktu oparcia. Bez podłogi i ścian. Sama. Gdzieś tułam się między żebrami jak smutny pies.

Tylko jedno mogę zrobić.

Moje biurko. Odsunąć dwa kubki, spodek i miseczkę z resztką pizzy. Ogryzek wrzucić do miseczki. Wyjąć spod klawiatury długopis, kartki z notatkami i kartę kodów jednorazowych. Kalendarz pokazuje 19 marca, niech zostanie...

Przesunąć trochę kota, który śpi na fotelu; teraz się już zmieszczę. Pies obok na podłodze, leży płasko, łypie okiem. Wstał, poszedł umościć się w moim łóżku.

Chwilę siedzę w bezruchu, patrzę w ekran. Obok czarny porcelanowy pingwin, stosy książek, dwa pluszowe szczury.

Otwieram plik z książką, którą właśnie redaguję. Gładzę palcami brzegi klawiatury. Czytam.


Powoli, spokojnie, zamieniam się w człowieka.

czwartek, 22 marca 2012

Róże

Nawiązując do notki na blogu Chustki, dotyczącej między innymi roślin domowych, chciałam pokazać takie coś. To sztuczny kaktus. Wielki, zrobiony z jakiejś pianki, ktoś wyrzucił go na śmietnik. Po co komuś w ogrodzie - bo chyba nie w domu - sztuczny kaktus? Może jako podstawa do bluszczu, coby ten się po nim piął? Usiłuję to jakoś zracjonalizować. To tak, jakby ktoś do lasu wstawił na przykład sztuczny baobab między świerki.
To jasne, było mi go żal. Żałosny, wyalienowany produkt. Gdzieś w jakimś peryferyjnym zakątku mnie noszę jakieś powinowactwo do takich.

Nigdy też nie wyrzucam roślin, dopóki żyją. Nawet jeśli zupełnie przestały być ozdobne.

A kiedyś, gdy przez chwilę pracowałam w liceum, dostałam od uczniów Różę. Róża najpierw stała dwa miesiące i kwitła. Potem widowiskowo pozbyła się kwiatka i wypuściła korzenie. Ładne i zdrowe.
Nie posłuchałam zapewnień pana specjalisty z ogrodu botanicznego, że nic z tego nie będzie, i dokonałam PRZESADZENIA, a może raczej WSADZENIA Róży do donicy, bo przecież do tamtej pory cały czas tkwiła w wodzie. Róża po chwilowej konsternacji rozkrzewiła się i zaczęła wydawać kolejne pokolenia coraz liczniejszych i coraz mniejszych kwiatków.

Taki przypadek zdarzył mi się tylko raz, natomiast jeszcze co najmniej trzy razy nastąpiła historia nieco mniej spektakularna - bez korzeni, za to z odrostami, rozkrzewianiem się i kolejnymi kwitnieniami, w wazonie. Zawsze były to Róże.

Róże mnie lubią.

środa, 21 marca 2012

Ta część mnie, która jest idiotką

Jest OK, wszystko. Można mnie kochać taką, jaka jestem, wiem.
Dziś nie umiem inaczej.
Tylko wiersz.

Korytarz

Ciągle mieszkam w korytarzu

za plecami mam wejście

i opieram się o nie

po bokach rzędy drzwi

zza których słychać rozmowy

gdy ktoś przechodzi obok

udaję że też gdzieś idę

albo że sprzątam

ale gdy ktoś mnie poznaje

to zatrzymuje się obok

a wtedy zabieram mu wszystko

co ze sobą niesie

jestem rozbójnikiem tego korytarza

nocą krążę pod drzwiami

chłepcąc blade światło

spod progu

świt wylewa na mnie

swoje zimne morze

coś wiem o nim pierwsza czytam

poranną gazetę

ale zupełnie nie wiem

jak wejść do pokoju

któregokolwiek

wtorek, 20 marca 2012

.............................

Praca, praca, praca.
I czekanie na ważne decyzje.
A czekanie to nie jest to, co Anie M. lubią najbardziej.
Czekanie rozpełza się we mnie - w brzuchu, żołądku, pod żebrami, a nawet w palcach.

Na szczęście pies nadaje rytm. Trzeba wyjść. Na dworze zaś śpiewały szpaki, mogłabym usiąść, zamknąć oczy i słuchać. Przydałby się jeszcze szum morza.

Zrobiłam zdjęcia Pąka, jak co dzień. Mało się zmienia. Jest cierpliwy.

Młodsza mówi, że moje blogi oraz latino to kryzys wieku średniego. I że gdybym była facetem, to właśnie kupowałabym motocykl.

Mój mąż kupił, w odpowiednim czasie. Potem miał wypadek i złamał obie ręce. Przez parę tygodni był taki bezbronny...

Czy pisanie bloga jest mniej ryzykowne?

poniedziałek, 19 marca 2012

Feluś i inne

Co jakiś czas czytam w "Gazecie" apele o ratowanie koni przeznaczonych na rzeź.

Taki Feluś, na przykład.

Feluś to stary koń z bielmem na oczach. Gospodarz dostał go w rozliczeniu razem z krową. Feluś na nic już nie czeka, choć całe życie poświęcił człowiekowi. Zaufał mu i został zdradzony. Uratujmy go przed śmiercią w rzeźni.

A krowa?

Ona nie była zdradzona. Była po prostu smaczna.

niedziela, 18 marca 2012

Piękna jako bestia



Czytaliście Maskę Lema?

To opowiadanie, w którym narratorem jest „maszyna nadążna”, początkowo ukryta w pięknym kobiecym ciele, skonstruowana po to, by rozkochać w sobie i następnie zgładzić mędrca-opozycjonistę Arrhodesa. Widzimy świat oczami tej dziwnej, zachwycającej i strasznej istoty, śledzimy też jej rozterki oraz daremne próby zrozumienia własnej tożsamości.

Tekst sprowokował wielu literaturoznawców do interpretacji uprawianych na różne sposoby, przy użyciu różnych kluczy. Była mowa o kobiecości, o sposobie kształtowania i pojmowania podmiotowości, tożsamości, były inne ścieżki.

Książka
Wojciecha Michery Piękna jako bestia. Przyczynek do teorii obrazu w zasadzie także jest interpretacją Maski. Ale równocześnie jest czymś więcej. Moim zdaniem, jest arcydzielną analizą arcydzieła. Ale czym jest ta arcydzielność?

Mam pewną trudność ze zwięzłą odpowiedzią na to pytanie, ponieważ tekst Michery jest niezwykle bogaty, erudycyjny, pełen odniesień – literackich, malarskich, mitologicznych, a nawet filmowych, oraz teoretycznych; w dodatku teorie traktuje się tutaj nie tylko jako narzędzia, lecz także jako obiekt badań. Widzimy, jak daleko można w ten sposób odejść od samego tekstu, jednocześnie pozostając z nim najściślejszym kontakcie. Do jak wielu poruszających wyobraźnię teorii i idei tekst przylega tak, że wydają się one kluczem do jego otwarcia – a gdy zostanie nimi dotknięty, odsłaniają się przestrzenie do kolejnych podróży. Widzimy też, jak bardzo tekst wymyka się owym kluczom, i jak wiele od tej ucieczki zależy.

Przede wszystkim więc muszę wiele ominąć. Wybrać mini-destylat i wierzyć, że zdołam w ten sposób poruszyć wyobraźnię moich czytelników.

Jak pisze we wstępie autor, nie chodzi mu o zwykłą wykładnię na temat informacji zawartych w tekście
Maski, lecz o znaczenia kryjące się w tym, co nieprzekładalne, co może tkwi poza sferą autorskich intencji, w miejscu „nieprzejrzystym”, budzącym opór. Dlatego prowadzi wywód śladami pewnych nieoczywistości, zakłóceń, trochę niczym – sam używa tego porównania – astrofizyk, który o istnieniu niektórych zjawisk lub ciał w kosmosie wnioskuje z „błędów” czy nieścisłości w wynikach obliczeń narzędzi pomiarowych.

Na ogół bowiem, jeśli używamy precyzyjnych narzędzi do zmierzenia czegokolwiek i natrafiamy na niezgodność, której nie możemy usunąć, staramy się ją zbagatelizować, czyli zamienić w nieznaczące, w „nic”. A właśnie tam, w tej szczelinie może kryć się najwięcej. Wiedział to Freud oraz jego następcy, budujący na tym całe metodologie; przełomy w śledztwach także opierały się nieraz na odkryciu takiej szczeliny. Błąd tego typu, sądzi Michera, został w strukturze Maski zaprogramowany jako rodzaj maski właśnie, jako coś, co poniżej warstwy znaczeń fabularnych, w samej strukturze tekstu leciutko zgrzyta, co po przyłożeniu do opowiadania „narzędzi pomiarowych”, czyli teorii literaturoznawczych z jej pojęciami i kryteriami, uchyla się od jednoznacznych rozstrzygnięć

Jeśli Maska miałaby być książką o tożsamości, to okazuje się, że koncepcje, które z pozoru dawały całościowy, pełny obraz tejże, prują się, a tam, w tych pospiesznie naprawianych miejscach, otwiera sie właśnie szczelina, ów „błąd” czy też „nic”.

Aby to pokazać, w sposób bardzo skrótowy i uproszczony, skoncentruję się na jednym malutkim przykładzie, punkciku wyjętym z ogromnego bogactwa książki Michery – na kwestii „zogniskowania narracji”. W Masce następuje tu pewne przesunięcie: obserwatorem świata przedstawionego jest nie ta postać, po której byśmy się tego spodziewali, nie bohaterski mędrzec, lecz zabójcza maszyna. To czyni obraz dziwnym, niepokojącym. O przesunięciu podobnego rodzaju mówił Freud analizujący sny pacjentów; miały one przedstawiać zdeformowaną postać jakiejś traumy czy relacji, o której nie da się mówić otwarcie. Ale prosta próba wydobycia znaczeń kryjących się „pod spodem” była skazana na niepowodzenie, ponieważ to nie jakaś ukryta treść była tu znacząca, lecz właśnie forma snu, sposób jego zogniskowania. By to przedstawić jeszcze wyraźniej, Michera zatrzymuje się na kwestii tzw. obrazków dialektycznych czy wielostabilnych, na których, inaczej ogniskując wzrok, zobaczyć można dwie różne rzeczy, np. kaczkę albo zająca, piękną dziewczynę, albo brzydką starą kobietę. I te obrazki nie pokazują znaczenia tego, co na nich jest, lecz sam mechanizm bycia obrazem i mechanizm postrzegania, czyli są metaobrazami. Są nie do zinterpretowania – poza tym, że w jakiś sposób stanowią metaforę procesu poszukiwania sensu, znaczeń. Procesu nigdy niedokończonego, bo nigdy nie da się złapać tego momentu, kiedy jedno zgadza się z drugim; można tylko próbować zrozumieć, że nie ma żadnego twardego jądra, niezbywalnej podstawy. Tak jak nie ma żadnego prawdziwego „ja”, do którego możemy dotrzeć, kiedy wreszcie zrzucimy wszystkie fałszywe obrazy, które nałożyła na nas kultura. Jest owo nic, szczelina, a my tańczymy po jej obu stronach, pracowicie budując, burząc, budując.

Maska – przypominam, że dokonuję tu skrótu, a także spłaszczenia perspektywy - ma pewne cechy wielostabilnego obrazka: pokazuje nie tylko historię bohaterów, nie tylko warstwy ukrytych za nią symboli i skojarzeń odsyłających aż do Księgi Rodzaju i greckiej mitologii. Michera widzi w niej metatekst, który – miedzy innymi – samą swoją strukturą diagnozuje sposób, w jaki tworzymy obraz naszej podmiotowości.

Wydana przez Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego Piękna jako bestia, to książka, którą czyta się jak najlepszy kryminał. Dla mnie była w pewnym sensie lekturą uwalniającą – pozwoliła mi zobaczyć siebie w metaforze zmagań z interpretacją oraz poczuć, że moje „prawdziwe ja” nie ma być owej interpretacji wynikiem, lecz jest jej procesem.

Redagowałam tę książkę. Możecie to uznać za egzaltację, ale wiem, że nawet gdybym miała tylko ustawiać ją na półkach albo pakować przed wysyłką do księgarń, czułabym się zaszczycona. Tak po prostu jest.


sobota, 17 marca 2012

Nalewka czereśniowa



Byliśmy z wizytą.
Nalewka czereśniowa Pana Domu jest dobra. A jak wygląda w kolorowym weneckim szkle...
To jedyny alkohol, który mi naprawdę smakuje.

Bardzo.

Jak zdobędę przepis, sama zrobię.

Z tej okazji rozmówka. Sprzed paru lat.

- Mamo, co będzie za tydzień w czwartek? - pyta mnie Młodsza.
Myślę przez chwilę intensywnie. Widać to na mojej twarzy.
- Piątek - odpowiadam z pełnym przekonaniem*.

*Jak do tego doszłam, pozostanie tajemnicą. Także dla mnie. Nie piłam wtedy żadnej nalewki.

piątek, 16 marca 2012

Radiohead





Kiedy byłam nastolatką nie miałam ulubionego zespołu muzycznego. Owszem, słuchałam różnych rzeczy, z nachyleniem na Republikę, ale tego typowego dla młodych lat „szaleństwa na punkcie” nie było.

gdy stałam sie matką wczesnonastoletnich córek, chcąc nie chcąc, musiałam dowiedzieć się, co to MTV. I wtedy odkryłam Radiohaed.
Wpadłam po uszy. Z typowym nastoletnim szaleństwem. Mam wszystkie płyty, wideo z koncertów, a nawet książkę o zespole.

Prezentowałam tu już ich utwór Creep: jest to dobra, przejmująca piosenka, powstała jednak dawno, na samym początku kariery zespołu, który jest już lata świetlne dalej. Także większość teledysków to małe arcydziełka, choć niektórych utworów wolę tylko słuchać. Większość z nich jest smutna, ale nie odbieram ich jako pesymistycznych, bo są równocześnie rodzajem triumfu: triumfu piękna. I ten głos Thoma Yorke’a...

Oczywiście to wszystko także rzecz gustu, ale każdemu wolno mieć swoją małą szajbkę – ja mam właśnie taką.

Dziś utwór z filmu Romeo i Julia.

czwartek, 15 marca 2012

Świat






Świat
mrugnął dziś rano do mnie i zapytał, czy jestem gotowa na kolejne wyzwanie.
Fascynujące i trudne.
A ja zawołałam: jesteś tam? jesteś złotooka dziewczynko?
Posted by Picasa

środa, 14 marca 2012

Dzień


Po wczorajszej całodzienno-nocnej pracy bolą mnie mięśnie ramion.

Na szczęście był P. i poddał je wyrafinowanym torturom, więc przyznały się do winy i obiecały poprawę.

Tym razem pies nie przyniósł P. żadnego prezentu. To dlatego, że wczoraj przejrzałam jej plan i przyłapałam na próbie ukrycia pod materacem pieroga z mięsem.


Ogólnie nastrój mam w sam raz na to, by po raz pierwszy wstawić wiersz. Sprzed kilku lat, zresztą.


Nadzieja

mam skrzydła

które jutro zwiędną

a pojutrze

będą je znowu tkały

pracowite łapki neuronów

w rozpiętej na krosnach

szarej osnowie

szara materia

tu zenit tam nadir

wtorek, 13 marca 2012

Miesiąc i jeden dzień




Wczoraj minął miesiąc, od kiedy zaczęłam pisać bloga. Dlatego wstawiam piosenkę, która wprawia mnie zawsze w dobry humor, a filmik (bo trudno go nazwać teledyskiem) rozczula mnie za każdym razem.

Jako że dużo pracy dziś za mną, a jeszcze trochę przede mną, dziś tylko Rozmówka:



- Tyle rzeczy mi nie wolno - mówi mama, która niedawno przeszła operację oka. - O! Seksu nie mogę uprawiać, przez trzy tygodnie!
- A co na to tata? - pytam do słuchawki.
- A tata może.*

* Przytaczam za zgodą mamy, która puszcza oko do czytelników, zapewniając, że wie, do kogo skierowane są zalecenia lekarzy.

poniedziałek, 12 marca 2012

Droga

Zupełnie nie jestem gotowa na to, że moi rodzice mogą zacząć się starzeć.

Babcia – tak. Ona może, Ma prawie 95 lat, więc wolno jej. Z tej okazji nabyła zmarszczki, pozbyła się paru zębów i kilku centymetrów wzrostu. Potem jednak doszła do wniosku, że nie ma co przesadzać.

Co innego rodzice. Zawsze byli młodzi.

Po ostatniej sensacji z zawrotami głowy tata bywa przygnębiony. Gdy prowadzi samochód, widać, że jest spięty. Naprawdę wierzę, że to było jednorazowe i że wszystko będzie dobrze. Ale boję się. Dzwonię kilka razy dziennie, staram się wyczuć, czy ma w głosie tę pogodną wesołość co zawsze. Na ogół ma. Ale może robi to dla mnie?

Wyobrażam sobie drogę, po której idzie babcia, za nią moje rodzice i.... moje córki. Nie mogę zobaczyć na niej siebie. Czuję się tak, jakbym składała się z piasku rozwiewanego przez wiatr. Gdzie się schowałam? I przed czym?

niedziela, 11 marca 2012

Dar z niczego


Dar z niczego Jeana Duvignauda to jedna z dwóch książek ostatniej dekady, które zmieniły moje życie. Nie odbyło sie to w sposób bardzo widowiskowy – nie zaczęłam odżywiać się światłem , ani nie pojechałam na siedem lat do Tybetu – chodziło raczej o drobne przesunięcie, minimalnie inne wyważenie wewnętrznych sił i napięć...

Książka zaczyna od aż dwóch wstępów: Alaina Caillé i Davida Le Bretona, ale moim zdaniem, dobrze jest dać się ponieść i zacząć lekturę od tekstu samego Duvignauda, wstępy zaś zostawić na koniec i połączyć je z lekturą posłowia napisanego przez Leszka Kolankiewicza.

Duvignaud wrzuca czytelnika w sam środek wydarzeń, to znaczy nad ocean, na plażę Praia de Futuro w Fortalezie w Brazylii, gdzie kilka tysięcy ludzi przyjechało, by odprawić święto Yemanyi, pośredniczki między życiem a wodą. To wyznawcy umbandy, ruchu, który trudno nazwać religią, łączy on bowiem elementy różnych wierzeń, także indiański animizm i kulty afrykańskie, nie naruszając przynależności do oficjalnych wyznań. Plaża roi się od mrówczego chaosu, dreptania, sztandarów, kolorowych przebrań; formują się grupy wirujące wokół mistrzów ceremonii, a każda porusza się według innego wzoru i rytmu. Autor zastanawia się, kim są ci ludzie i odpowiada: sekretarka, sprzątaczka, urzędnik, sklepikarz... Dlaczego tu przyszli?

Zanim się dowiemy, przenosimy sie na chwilę do jednej z chat, do terreiro, gdzie odprawia się rytuał. Antropolog opisuje szczegółowo zaludniające ją osoby – ich twarze, gesty ruchy, ubrania. To, co go szczególnie interesuje, to specyficzna faza przygotowania, gdy z pozoru nic się jeszcze nie dzieje – oprócz pewnych chaotycznych poruszeń, dotknięć, które powoli przemieniają się w rytmiczny taniec.

Tymczasem na plaży wirujące grupy zbliżają się do oceanu.

Wyobraźnia czytelnika już dawno została porwana barwnym opisem szczegółów, wciągnięta w ten wir i rytm, a jego analityczne ciągoty zaspokojone bogactwem odwołań do wyników badań antropologicznych. Do wniosków, tez, wyjaśnień.

Duvignaud idzie jednak nieco pod prąd i zatrzymuje się na dłużej w miejscu, które inni potraktowali jako coś niespecjalnie ważnego, jako fazę „pomiędzy”, w której – powtórzę – NIC JESZCZE SIĘ NIE DZIEJE. Tak – dreptanie, krążenie, bezład, chaos. On przypisuje jej rolę elementarną. To wtedy – twierdzi – dokonuje się specyficzny regres, „rozpuszczenie się” osobowości, rozkład na cząstki krążące w pozornym bezładzie w oczekiwaniu.... na co? Na opętanie? Czasem tak – ale na ogół jednak nie. Chodzi o stan niejasny, astrukturalny, który pomaga otworzyć się na pustkę, gdzie przez chwilę nie determinuje nas układ społecznych ról.

Zajrzyjmy teraz do rozdziału III, gdzie mamy detalicznie opisane święto ku czci Sidi Soltane w Chebice. Autor opowiada powoli, jak nomadzi schodzą się, siedzą, czekają. Nie bardzo umieją powiedzieć, na co, i co będzie działo się dalej. Dziwią ich pytania badacza o termin i strukturę uroczystości. Wydaje się , że trwa to w nieskończoność, aż wreszcie zostaje rozpalone ognisko, do którego wrzucane są DARY – to wszystko, co przynieśli ze sobą ci bardzo ubodzy ludzie. Ludzie, którzy nie mają NIC. A jednak pozwalają, by ogień strawił zwierzęta ofiarne, a to co nadawałoby się do zjedzenia, zostaje włączone w rodzaj symulacji – ludzie odgryzają małe kęsy, resztę rzucając za siebie, daleko, by mogły to porwać psy. To głupota, twierdzi miejscowy sklepikarz. Będą teraz głodować.

To prawda. Dlaczego jednak to robią?

Oddam na chwilę głos autorowi książki: Zasadniczym elementem jest przypuszczalnie to „nic”., które ulega zniszczeniu. Może chodzi o to, by wprowadzić się w taki stan, któremu obce są wszelkie uznawane oficjalnie motywacje [...]. Może składając ofiarę, człowiek uwalnia się od tego niewiele, które stanowi jego własność, i zbliża bezpośrednio do kosmosu – gdzie siły twórcze mieszają się z siłami destrukcji... [...] dar „nieużyteczny” stanowi zakład: w ten sposób ludzie wystawiają własne istnienie na próbę kosmosu...

To tylko dwa przybliżenia, dwie kwestie, które wyjęłam z bogatego materiału książki. Są one ważne z dwóch powodów. Po pierwsze, tworzą rodzaj osi, wokół której buduje się narracja Duvignauda i wszelkie inne opisywane zjawiska jakoś się z nimi łączą. Po drugie – one właśnie najsilniej oddziałały na mnie: kazały zatrzymać się i patrzeć. Macie czasami taką myśl, że „o rany, przecież ten autor pisze także o mnie”? Ale co może nas łączyć ze starą indianką z terreiros, czy nomadem z Chebiki?

Na to odpowiada częściowo Duvignaud – pokazuje, że łączy nas więcej, niż myślimy, przedstawiając różne mechanizmy rządzące zachowaniami społeczeństw.

Jestem przekonana, że analogiczne strukturalnie mechanizmy możemy odnaleźć na poziomie psychiki pojedynczego człowieka. Mogą one być przyczyną niektórych zachowań, także destrukcyjnych, oraz sposobów postrzegania siebie i innych ludzi.

Chaos wokół mnie, nieład, bałagan. Niechęć do planów, do ustawiania rzeczy i zjawisk we właściwym dla nich raz na zawsze porządku. Czy muszę wiedzieć, kiedy, jak bardzo i za ile? Kim chcę zostać, gdy dorosnę? Może to nie dyspraksja, lenistwo i bezmyślność, choć to ostatnie do pewnego stopnia tak, jeśli miałoby oznaczać odmowę ustabilizowania się w schematach.

Ile razy, idąc, wyrzucam przed siebie – siebie, stawiając na szali całość? Po co? Może po to, by przez chwilę wierzyć, że mogę wynurzyć się z oceanu, nowa, z nowymi szansami, z czystą kartą.

Nie lubię monokauzalizmu, nie wierzę w teorie, które wyjaśniają wszystko. Ale sądzę, że opisane struktury przeżywania siebie samych istnieją w nas OBOK innych mechanizmów, a działają tym silniej, im bardziej nie akceptujemy tego, jacy jesteśmy.

I myślę, że dobrze jest to wiedzieć, rozumieć. Mnie –przewrotnie nieco – tego rodzaju rozpoznanie pozwoliło uwolnić trochę psychicznej energii poświęcanej dotąd na myślenie, dlaczego jestem nie taka, jak powinnam. I niespodziewanie – dało mi radość.


PS. Książkę wydały Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego w serii „Dromena” w naprawdę świetnym tłumaczeniu Łady Jurasz-Dudzik.

sobota, 10 marca 2012

Młodsza





Młodsza - czyli Światło.
Kiedy jej mówię, że rozmawiałam z nią, gdy była jednodniową zygotą, udaje, że nie pamięta.

A parę dni temu w kuchni (już na inny temat):
- Mamo pamiętasz... Nie, nie pamiętasz. A może pamiętasz? Nie, nie pamietasz.
- W końcu pamiętam czy nie pamiętam?
Posted by Picasa