Wróciłam z dalekiej podróży.
W niedzielę bowiem pojechałam dalej niż zwykle - czyli do Lucyny Brzozowskiej, autorski książki Jestem niewinna, znanej Wam zapewne jako L.B. Abigail. Było cudownie! Przegadałyśmy cały wieczór, a przedtem... zdobywałam góry!
No, może pagórki.
I nie całe na własnych nogach - ale przecież pierwszy raz jechać kolejką górską to nie byle co.
Lucyna zrobiła parę zdjęć:
Niesamowite przeżycie, zwłaszcza że naprawdę rzadko bywałam w górach. Raz tylko weszłam na małą górkę niedaleko Limanowej, dwadzieścia lat temu, a później jechałam przez Szwarcwald - koleją.
- I to jest w Bytomiu, tak? - dostałam żartobliwie powątpiewającą odpowiedź męża, gdy wysłałam mu esemesa z kolejki. No, hmmmm... rzeczywiście, w niedziele rano spakowałam się i pojechałam na dworzec, nie wtajemniczając nikogo w szczegółowe trajektorie :))) Ale nie, żebym nie była w Bytomiu. Owszem, już w poniedziałek rano.
Odbyła się tam wydziałowa rada pedagogiczna, na której musiałam być.
Jako pierwszoroczniak nie miałam wiele do powiedzenia, ale było to doświadczenie ważne i pouczające. Cieszę się z tego.
Potem jeszcze w Katowicach, na trasie między autobusem i dworcem, spotkałam przypadkowo kolegę z Berlina, który akurat był na ważnej konferencji i akurat wyszedł po papierosy. Jakie jest prawdopodobieństwo takiego spotkania? Chyba małe... Szkoda , że nie mieliśmy czasu pogadać - bo śpieszyłam się na pociąg. Za chwilę zresztą się okazało, że śpieszę się bardziej, niż myślałam. Dwa tygodnie wcześniej ten sam pociąg był o 16.00, a dziś o 15.51. Biegłam na perom, nie wierząc za bardzo, że go złapię - a jednak udało się.
Trochę padało, byłam cała w mglistej mżawce. I chmury szare. I tak jechałam, i jakoś inaczej mi się jechało niż zwykle. Zamiast czytać czy pracować, patrzyłam w okno jak kiedyś, gdy byłam dzieckiem, czytałam nazwy wiosek i miasteczek. To była dłuższa trasa, przez Częstochowę. Drogi za przejazdami kolejowymi, rzędy domów przy drogach, przy nich huśtawki, ławeczki, czasem maszyny rolnicze, czasem nie wiem co. W nich - ludzie z ich sprawami, nadziejami, słowami wypowiedzianymi i nie. I to niskie niebo, i ten nieokreślony smutek trwania i przemijania.
Jak wysiadłam w Warszawie, zaczęło się przejaśniać.
A tu jeden z kotów Lucyny. Ten mniejszy.
Kot imponuje swoją "małością". Piękne zdjęcia zrobiła Abigail.
OdpowiedzUsuńDobry pomysł z takim zboczeniem z drogi. Może kiedyś wrócisz przez Kraków?
Już tak zbaczałam :)))
Usuń:)... Mały Kot dostał imię gdy był jeszcze mały ;),w odróżnieniu od Urwisa, który był wtedy duży :D
UsuńŚlicznie wyglądasz. Obie pięknie wyglądacie.
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńI ja dziękuję :)
UsuńCo za kot :))))
OdpowiedzUsuńNa Szyndzielni byłam w okolicach 79 roku :p
dzieckiem w kołysce???
Usuńa skąd , na własnych 11-letnich nóżkach :)
UsuńJesteśmy więc prawie rówieśniczkami.
UsuńTylko ja jestem opóźniona w kwestii górskiej :)
lubie takie niewiarygodne spotkania:))
OdpowiedzUsuńJa też :)
UsuńI ja :)
UsuńAniu, załapałam się na numer na liczniku 555 555 :)
OdpowiedzUsuńLubię takie przypadkowe spotkania- to jest niesamowite !!!
mam nawet zdjecie :P
Musimy to uczcić :)
UsuńSwietnie Aniu! teraz czas by zaczac zdobywac wyzsze gory np. Swinice, czy Koscielec..
OdpowiedzUsuńMuszę poprawić kondycję najpierw. Ale chętnie będę zdobywać :)
UsuńCudnie było Aniu - dziękuję za odwiedziny, piękny spacer, wycieczkę i wieczorne opowiadania :)... Dobrze poznać kolejną bratnią duszę :D... Koniecznie przyjedź znów, mamy mnóstwo gór do przejścia :)...
OdpowiedzUsuńBardzo bym chciała, było świetnie! I mam nadzieję, że przyjedziesz do mnie :)
UsuńSerdecznie Was pozdrawiam :-) Agnieszka
OdpowiedzUsuńPozdrawiam również :)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń