Najpierw lekko na zachód, a potem już w prawo i dalej prosto.
Patrząc w prawo, miało się się przed oczami drzewo na wzniesieniu.
Teraz stoi samotne, ale kiedyś otaczały je mniejsza drzewa i gęste zarośla, schodzące w dół do wąwozu. Który sam wydawał się wielki, nam dzieciakom. To tam miało mieszkać małe plemię Indian. Dorastając, zburzyliśmy te magię. Ale Ono Drzewo, zostało. Ciekawe, co mogłoby pamiętać, gdyby mogło. A może może?
I jeszcze parę zdjęć z telefonu, zrobionych z drogi kilkadziesiąt metrów dalej.
Jak się spojrzało do tyłu, miało się za sobą wieś.
Centralnie widać wieżę kościoła, po lewej dachy domów.
Ale idźmy dalej. Przed sobą mamy drogę. nadal jest taka jak przed laty. Brukowana, bez poboczy, wznosząca się łagodnie i opadająca.
Za dwoma wzniesieniami drogi, po lewej mijało się miejsce zwane grobem żołnierza z pierwszej wojny światowej. Otoczone jak wianuszkiem wąskimi wysokimi tujami. Działało na wyobraźnię.
Zostały jeszcze dwie tuje.
To miejsce należało minąć i jakieś dwieście metrów dalej skręcić w lewo. Droga była już gruntowa, ale parędziesiąt metrów dalej przechodziła w rampę kolejową. Tu widać, jak wznosi się nad poziomem pól.
Po lewej stronie rampy były dwa rzędy torów, a po prawej jeden. Odpowiednio trzymały na sobie dwa rzędy wagonów kolejowych - i jeden rząd. Pociągi ciągnęły się setki metrów, może ponad kilometr. W roku na rok traciły tkankę, coraz bardziej świeciły żebrami. Coraz większe luki otwierały się w podłodze, która przerastała trawą i coraz wyższym zielem.
W środku pachniało utleniającym się żelazem i upałem. Wiatr sprawiał, że masy metalu i drewna skrzypiały lekko, piszczały i jęczały. nad wszystkim cykały ogłuszająco koniki polne.
Promienie słońca przeciskające się przez szpary między deskami malowały wzory na przeciwległych ścianach, a jak się patrzyło wystarczająco długo, te przesuwały się i zmieniały: skracając się lub wydłużając.
Oczywiście czasem znajdowało się puste butelki po winie lub wódce, nieraz zwinięte w kącie szmaty - najwyraźniej ktoś tam nocował.
A jak się wyskoczyło z wagonu i się znalazło pomiędzy dwoma rzędami pociągów, było się w najdziwniejszym miejscu. Rosły tam, na suchym nagrzanym podłożu, wysokie gałęzie jeżyn, grzane ciepłem oddawanym przez metalowe ciała. Świerszcze oburzone podnosiły alarm, czasem siadały człowiekowi na ramieniu. Ale przede wszystkim jadło się jeżyny, które rosły tam i dojrzewały o wiele wcześniej niż inne, korzystając z mikroklimatu. I wracało się do wagonu, z lepkimi od ciemnego soku palcami, chwytając się desek wagonu, podskakując, zawieszając się na brzuchu i wdrapując niezdarnie.
Potem wagonów było coraz mniej.
Potem nie było już torów.
Samej rampy nie da się łatwo rozebrać, ale mchy i trawy próbują ją kolonizować.
Z lewej jest taki widok.
A z prawej taki.
A tu z daleka widać sarny, świecące białym futerkiem na tylnych częściach ciała.
Taka to wycieczka.
pewnie wybrałabym drogę traktorów i dzieciaków.
OdpowiedzUsuńmoje święta były w tym roku bardzo w mazurską stronę, nawet przekroczyłam granicę województwa obiema stopami i głową. to był mój dziewiczy lot po tej okolicy, teraz już będę musiała wracać. i cieszę się, że tak :)
Fajnie! Tu są różne ciekawe miejsca i wcale to nie muszą być tradycyjne jeziora :)
UsuńBardzo malowniczo opisana wycieczka.
OdpowiedzUsuńW dodatku świąteczna. I nawet słońce trochę świeciło :)
UsuńTak piękne słowa i zdjęcia, poczułam zapach Twego lata...
OdpowiedzUsuńTen zapach stale pamiętam. Ta rampa to jedno z najdziwniejszych miejsc, jakie znalam...
Usuń