Gdy Bronisław Malinowski wybierał się po raz drugi do
Kiriwiny w Nowej Gwinei, by badać obyczaje tubylców, postanowił nie korzystać
więcej z usług tłumacza. Los obdarzył go niezwykłym talentem do nauki języków,
więc po niedługim czasie mógł już rozmawiać oraz słuchać opowieści mieszkańców
wioski, w której zamieszkał.
Badał między innymi właśnie funkcjonowanie języka i był pewien,
że tłumaczenie, nawet oddając poszczególne słowa, nie pozwoli poznać, co
wypowiedź naprawdę znaczy i jaka jest jej rola. Rozumienie – jego zdaniem – jest
jest możliwe tylko wtedy, gdy uwzględnimy kontekst; w innym wypadku wypowiedź – tu badacz prezentuje pogląd dość skrajny –
może w ogóle nie mieć znaczenia. Bo czym na przykład jest słowo „Ognia!”
pozbawione okoliczności, w których się je wypowiada? Gdyby ktoś znalazł kartkę
z tym słowem, ktoś, kto nie wie, czym jest wojna oraz broń palna, jak miałby je
zrozumieć?
W swojej etnograficznej koncepcji słowa Malinowski przychylał się do
pragmatycznego ujęcia języka. Język nie jest dla niego po prostu odbiciem
rzeczywistości, lecz posiada moc sprawczą – jest działaniem. Nie tylko wtedy,
gdy czarownik rzuca klątwę, albo gdy mówimy „i nigdy cię nie opuszczę”, albo gdy
sędzia mówi „skazuje pana...”. Te przypadki są oczywiste, nie zawsze jednak da
się łatwo poczuć, że mówiąc, robimy coś, jakoś zmieniamy rzeczywistość, relacje
z innymi ludźmi, siebie.
Etnograficzną koncepcję języka Bronisława
Malinowskiego opisuje Marta Rakoczy w książce Słowo – działanie – kontekst, wydanej właśnie przez Wydawnictwa
Uniwersytetu Warszawskiego. Pokazuje, z jakiej tradycji filozoficznej i
językoznawczej czerpał badacz i jak kształtowała się jego własna metoda
antropologiczna. Materiałem do badań są dla niej zapiski Malinowskiego
sporządzane w terenie.
Malinowski bowiem swoją teorię języka w pewnym sensie
poddaje próbie – próbie własnego życia. W Kiriwinie zaczyna pisać dziennik,
dzień po dniu sprawozdając, co zrobił, w jakim stopniu wypełnił założony
wcześniej plan. „Wejdę w system: będę pisał dziennik” – deklarował. Jego notatki,
pełne skrótów, danych, powtarzających się z dnia na dzień elementów, nie są
ciekawą lekturą dla czytelnika; mogą nawet sprawić, że antropolog wyda się
komuś marudnym, męczącym się w obcym otoczeniu kulturowym człowiekiem. Bo też
nie miały wcale kogokolwiek czarować albo tworzyć wciągającej narracji – to z
powodzeniem zrealizował Malinowski w swoich książkach, a dziennika publikować
nie zamierzał (choć, oczywiście, został on w końcu wydany, wywołując różne,
czasem negatywne reakcje).
Zapiski te, jak możemy się przekonać, stanowiły
pewien projekt egzystencjalny, miały Malinowskiemu pomóc ukształtować się jako
człowiekowi, badaczowi, pomóc mu zmienić się: nie tylko lepiej pracować – ale i
lepiej myśleć. Ogarnąć się w obcym
otoczeniu, nie rozpłynąć się w migotliwym naporze wrażeń: tych pięknych i tych
trudnych.
Błyskotliwie napisana książka Marty Rakoczy pokazuje, że Malinowski w
pewnym sensie wyprzedzał swój czas i że niektóre jego intuicje rozwijane są przez
naukowców z powodzeniem po kilkudziesięciu latach. Dla mnie jednak ta książka ma pewną wartość dodatkową wynikającą z tego, że kazała mi ona pomyśleć nad sensem praktyk
blogowych, a to myślenie idzie w paru kierunkach.
Po pierwsze zastanawiam się,
jak działa praktyka językowa, jaką jest blog. Jak kształtuje człowieka, jak go
zmienia? Jak mnie zmienia?
Zawsze zatrzymuję sie nad słowami, które mam
napisać, ponieważ one coś robią. Czuję to. Przysłowie o wywoływaniu „wilka z
lasu” powstało właśnie dlatego, że głęboko w człowieku tkwi wiara w moc słowa.
Zjawisko tabu to ta sama sfera wyobrażeń.
Decydując się pisać blog, a potem
systematycznie go pisząc, dodaję do mojego życia rytm, którego wcześniej nie
było, nowy rodzaj cykliczności, który wpływa na moją aktywność. Praktyka ta zmienia
też samo przeżywanie świata, nakładając na zwykły przepływ wrażeń coś w rodzaju
siatki selekcyjnej – wyławiającej z nich te, o których będę chciała napisać. I
zwrotnie – pisząc, ujmuję w ramy moje doświadczenia.
Zmieniam się więc.
Zyskuję
uważność, precyzję.
Co tracę?
Po drugie – co robię innym? I co oni robią ze
mną? Tego nie da sie przewidzieć, choć myślę, że zalecana jest ostrożność. W
obie strony.
I po trzecie – co mogę zrozumieć? Czy wchodząc w inne światy, wykreowane w innych blogach, i próbując je interpretować, nie jestem
jak naiwny antropolog, który chce poznać miejscowe obyczaje, korzystając z minisłowniczka dołączonego do
przewodnika dla turystów?
Siatka selekcyjna działa i u mnie i jest nałożona na niemal wszystkie moje działania i przeżywania.
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem jednak co tracisz?
Nie wiem, czy to można nazwać stratą - to może raczej pewien koszt: wystawiam się na ocenę innych i jakoś zależy mi na akceptacji. Czasem więc czuję się trochę bezbronna. Ale z drugiej strony, to też jest powód do namysłu i droga do tego, by siebie samą lepiej zrozumieć.
UsuńJa widzę stratę, jeśli już mam ją znaleźć, gdzie indziej: w czasie który był wspólny, a teraz mi go żal i szkoda na banalne sprawy, leżące poza moją pasją. Nie oglądam już TV. I czy stratą jest strach, że to droga donikąd?
UsuńTeż nie oglądam telewizji:)
UsuńJa "mieszkam w słowach", zawsze tak było, pracuję też w słowach. A moja praca jest moja pasją - takie mam szczęście. Ale że pracuję na ogół w cudzych słowach, bardzo potrzebowałam uwolnić własne.
I chyba żadna droga nie jest donikąd, co?
Taką przynajmniej mam nadzieję.
Słusznie. To najwyżej ślepy zaułek, ale zawsze można odbić się od ściany, zawrócić i wejść w kolejny, w którym może jest przejście dalej. Jednak doświadczenia ze ślepego na pewno zaowocują.
UsuńAle pojechałam!! Brak mi dziś słów:)
Ja utraciłam spontaniczność zachwycania się tym, na co patrzę. Nieustannie kadruję, przetwarzam i umieszczam. Czasami mam wrażenie, że patrząc na realny obraz, widzę go już w ramach netu ... Odczuwam to jako stratę, ale może się mylę?
OdpowiedzUsuńSłowa na szczęście są nadal nieco zdziczałe i wymykające się regułom.
Wciąż sobie nawzajem coś robimy słowami. Poza netem i w necie.
To mocno działające "narzędzia".
Najczęściej wracam do tych miejsc, które mnie orbitują w nieznane mi obszary (mnie). To kraina niespodzianek. Lubię się też dotykać słowami w miejscach oswojonych. Wtedy, to jak pieszczota.
ja mam wrażenie, że własnie mocniej teraz przeżywam pojedyncze chwile, tak jakbym wyostrzyła świadomość.
UsuńA słowa stwarzają światy, wielkie i te całkiem malutkie:)