Dar z niczego Jeana Duvignauda to jedna z dwóch książek ostatniej dekady, które zmieniły moje życie. Nie odbyło sie to w sposób bardzo widowiskowy – nie zaczęłam odżywiać się światłem , ani nie pojechałam na siedem lat do Tybetu – chodziło raczej o drobne przesunięcie, minimalnie inne wyważenie wewnętrznych sił i napięć...
Książka zaczyna od aż dwóch wstępów: Alaina Caillé i Davida Le Bretona, ale moim zdaniem, dobrze jest dać się ponieść i zacząć lekturę od tekstu samego Duvignauda, wstępy zaś zostawić na koniec i połączyć je z lekturą posłowia napisanego przez Leszka Kolankiewicza.
Duvignaud wrzuca czytelnika w sam środek wydarzeń, to znaczy nad ocean, na plażę Praia de Futuro w Fortalezie w Brazylii, gdzie kilka tysięcy ludzi przyjechało, by odprawić święto Yemanyi, pośredniczki między życiem a wodą. To wyznawcy umbandy, ruchu, który trudno nazwać religią, łączy on bowiem elementy różnych wierzeń, także indiański animizm i kulty afrykańskie, nie naruszając przynależności do oficjalnych wyznań. Plaża roi się od mrówczego chaosu, dreptania, sztandarów, kolorowych przebrań; formują się grupy wirujące wokół mistrzów ceremonii, a każda porusza się według innego wzoru i rytmu. Autor zastanawia się, kim są ci ludzie i odpowiada: sekretarka, sprzątaczka, urzędnik, sklepikarz... Dlaczego tu przyszli?
Zanim się dowiemy, przenosimy sie na chwilę do jednej z chat, do terreiro, gdzie odprawia się rytuał. Antropolog opisuje szczegółowo zaludniające ją osoby – ich twarze, gesty ruchy, ubrania. To, co go szczególnie interesuje, to specyficzna faza przygotowania, gdy z pozoru nic się jeszcze nie dzieje – oprócz pewnych chaotycznych poruszeń, dotknięć, które powoli przemieniają się w rytmiczny taniec.
Tymczasem na plaży wirujące grupy zbliżają się do oceanu.
Wyobraźnia czytelnika już dawno została porwana barwnym opisem szczegółów, wciągnięta w ten wir i rytm, a jego analityczne ciągoty zaspokojone bogactwem odwołań do wyników badań antropologicznych. Do wniosków, tez, wyjaśnień.
Duvignaud idzie jednak nieco pod prąd i zatrzymuje się na dłużej w miejscu, które inni potraktowali jako coś niespecjalnie ważnego, jako fazę „pomiędzy”, w której – powtórzę – NIC JESZCZE SIĘ NIE DZIEJE. Tak – dreptanie, krążenie, bezład, chaos. On przypisuje jej rolę elementarną. To wtedy – twierdzi – dokonuje się specyficzny regres, „rozpuszczenie się” osobowości, rozkład na cząstki krążące w pozornym bezładzie w oczekiwaniu.... na co? Na opętanie? Czasem tak – ale na ogół jednak nie. Chodzi o stan niejasny, astrukturalny, który pomaga otworzyć się na pustkę, gdzie przez chwilę nie determinuje nas układ społecznych ról.
Zajrzyjmy teraz do rozdziału III, gdzie mamy detalicznie opisane święto ku czci Sidi Soltane w Chebice. Autor opowiada powoli, jak nomadzi schodzą się, siedzą, czekają. Nie bardzo umieją powiedzieć, na co, i co będzie działo się dalej. Dziwią ich pytania badacza o termin i strukturę uroczystości. Wydaje się , że trwa to w nieskończoność, aż wreszcie zostaje rozpalone ognisko, do którego wrzucane są DARY – to wszystko, co przynieśli ze sobą ci bardzo ubodzy ludzie. Ludzie, którzy nie mają NIC. A jednak pozwalają, by ogień strawił zwierzęta ofiarne, a to co nadawałoby się do zjedzenia, zostaje włączone w rodzaj symulacji – ludzie odgryzają małe kęsy, resztę rzucając za siebie, daleko, by mogły to porwać psy. To głupota, twierdzi miejscowy sklepikarz. Będą teraz głodować.
To prawda. Dlaczego jednak to robią?
Oddam na chwilę głos autorowi książki: Zasadniczym elementem jest przypuszczalnie to „nic”., które ulega zniszczeniu. Może chodzi o to, by wprowadzić się w taki stan, któremu obce są wszelkie uznawane oficjalnie motywacje [...]. Może składając ofiarę, człowiek uwalnia się od tego niewiele, które stanowi jego własność, i zbliża bezpośrednio do kosmosu – gdzie siły twórcze mieszają się z siłami destrukcji... [...] dar „nieużyteczny” stanowi zakład: w ten sposób ludzie wystawiają własne istnienie na próbę kosmosu...
To tylko dwa przybliżenia, dwie kwestie, które wyjęłam z bogatego materiału książki. Są one ważne z dwóch powodów. Po pierwsze, tworzą rodzaj osi, wokół której buduje się narracja Duvignauda i wszelkie inne opisywane zjawiska jakoś się z nimi łączą. Po drugie – one właśnie najsilniej oddziałały na mnie: kazały zatrzymać się i patrzeć. Macie czasami taką myśl, że „o rany, przecież ten autor pisze także o mnie”? Ale co może nas łączyć ze starą indianką z terreiros, czy nomadem z Chebiki?
Na to odpowiada częściowo Duvignaud – pokazuje, że łączy nas więcej, niż myślimy, przedstawiając różne mechanizmy rządzące zachowaniami społeczeństw.
Jestem przekonana, że analogiczne strukturalnie mechanizmy możemy odnaleźć na poziomie psychiki pojedynczego człowieka. Mogą one być przyczyną niektórych zachowań, także destrukcyjnych, oraz sposobów postrzegania siebie i innych ludzi.
Chaos wokół mnie, nieład, bałagan. Niechęć do planów, do ustawiania rzeczy i zjawisk we właściwym dla nich raz na zawsze porządku. Czy muszę wiedzieć, kiedy, jak bardzo i za ile? Kim chcę zostać, gdy dorosnę? Może to nie dyspraksja, lenistwo i bezmyślność, choć to ostatnie do pewnego stopnia tak, jeśli miałoby oznaczać odmowę ustabilizowania się w schematach.
Ile razy, idąc, wyrzucam przed siebie – siebie, stawiając na szali całość? Po co? Może po to, by przez chwilę wierzyć, że mogę wynurzyć się z oceanu, nowa, z nowymi szansami, z czystą kartą.
Nie lubię monokauzalizmu, nie wierzę w teorie, które wyjaśniają wszystko. Ale sądzę, że opisane struktury przeżywania siebie samych istnieją w nas OBOK innych mechanizmów, a działają tym silniej, im bardziej nie akceptujemy tego, jacy jesteśmy.
I myślę, że dobrze jest to wiedzieć, rozumieć. Mnie –przewrotnie nieco – tego rodzaju rozpoznanie pozwoliło uwolnić trochę psychicznej energii poświęcanej dotąd na myślenie, dlaczego jestem nie taka, jak powinnam. I niespodziewanie – dało mi radość.
PS. Książkę wydały Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego w serii „Dromena” w naprawdę świetnym tłumaczeniu Łady Jurasz-Dudzik.
Ilekroć do Ciebie zaglądam, tylekroć
OdpowiedzUsuń- pochłaniam całą masę metafizycznego rachatłukum (to te słodycze, które Edmund dostał od Królowej w Narni)
- nasycam swój apetyt antropologiczny
Powoli zaczynam w głowie układac jakas teorię, na temat podskórnego obiegu blogosfery, który żyje swoim zyciem, jak nieświadomosc zbiorowa Junga i wymusza na blogerach pisanie o rzeczach powiązanych
(ps zawsze mi się wydawało, że rachatłukum mówi się 'rachatułkum' a tu niespodzianka)
OdpowiedzUsuńWiesz, jak weszłam do ciebie "na schody", też to poczułam. Przecież to też jakieś bycie pomiędzy. Między pożegnaniem a nadzieją na przykład itp.....
OdpowiedzUsuńA rachatłukum - biorąc pod uwagę etymologię słowa rzeczywiście mogłoby był rachatułkum. Chyba to rodzaj hiperpoprawności, która każe dopasować słowa do znanych w języku polskim, w tym wypadku do utłuczenia :)
OdpowiedzUsuń